niedziela, 31 lipca 2016

SALINA BANIEWICZ


NA WOŁANIE MOJE – NIE ODZYWASZ SIĘ...

(Ku utrwaleniu pamięci powstańca)






I nagle serce zamiera,
Uchodzą resztki sił.
A potem... czas pamięć zaciera
O chłopcu, co walczył i żył.




Warszawa - 1948

Wiara w słuszność i świętość sprawy, wielkie umiłowanie umęczonego kraju, wreszcie chęć zemsty za pomordowanych przyjaciół – dodawały mu sił i odwagi. Jakże często, idąc śmiało na spotkanie śmierci, słyszał życzliwe, troskliwe przestrogi wiernych mu towarzyszy, żeby był ostrożniejszy, żeby tak bardzo nie narażał życia swego.

W nocy w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu, gdzie nie można było ani ukryć nikogo, ani nic schować – uczył się, przygotowując do egzaminów w podchorążówce, albo powielał odezwy, ulotki, zarządzenia, biuletyny. A w dzień i wieczorami odbywały się także komplety tajnego nauczania oraz zbiórki kolegów z konspiracji.

Dla uzyskania niezbędnego wówczas świadectwa, rzekomo gwarantującego pewne bezpieczeństwo, - pracował ostatnio w  biurze Związku Rewizyjnego Spółdzielni (ul. Warecka 11) pośród grona rodaków, gorąco popierających bohaterskie czyny młodzieży polskiej. Cieszył się Antoś wśród nich, jak i przed tym wszędzie, sympatią ogólną i zaufaniem. Lubiono jego dowcip zdrowy, pogodny, wesoły, szczery, jednocześnie wyczuwając w nim powagę i stanowczość przedwcześnie dojrzałego i zahartowanego moralnie człowieka.

Mijały długie, potworne lata niewoli i zwyrodniałego barbarzyństwa niemieckiego, wchłaniając najpiękniejszą młodość, najszlachetniejsze porywy, siejąc śmierć, zniszczenie, zagładę. Podczas masowych łapanek, tortur, egzekucyj pałało bezsilną żądzą odwetu biedne serce Antosia.

Pierwsze wystrzały powstańcze 1 sierpnia 1944 r. zastają go z plecakiem na ramionach, gotowego nieść swe młode serce w ofierze.

W szeregi powstańców wstępuje jako kapral podchorąży.

Z początku jego kwaterą jest t. zw. „Fenix” na placu Wilsona, potem – dolny Żoliborz (ul. Promyka), skąd po kilku tygodniach krwawych walk i wypadów, po zbombardowaniu i zrównaniu z ziemią tej dzielnicy, - pluton jego zostaje przeniesiony w okolice O.P.L.’a.

Szerzy się epidemia czerwonki. Ciężko chory, w gorączce – przychodzi do domu mając zwolnienie lekarza wojskowego na 6 dni, lecz... po dwóch dniach – wraca do towarzyszy broni, chwiejąc się i zataczając z osłabienia.

Głodny, spragniony, wyczerpany – potrzebuje snu i wytchnienia. Zmęczone oczy beznadziejnie śledzą krążące nisko samoloty. Dłonie bezradnie ściskają karabin i granaty – przerażająco małe, niepotrzebne zabawki wobec rozrywających się dokoła bomb i pocisków ogromnych.

W pobliżu płonie dom, dom nawpół już zburzony, a w nim nieszczęśliwa matka, prawie nieprzytomna z rozpaczy i trwogi o swego jedynaka, - wzywa go i błogosławi. Lecz on nie odejdzie stąd, on wytrwa tu do końca.

Otoczona murem ziejących ogniem czołgów, wśród gradu kul, wśród ogłuszającego huku dział i morza płomieni, - walczy jeszcze garstka powstańców.

Żeby umożliwić odwrót i ocalenie znajdujących się w klasztorze rozbitkom, - dwaj chłopcy („Wilczyński” i „Ernest”) w opuszczonym przy placu Henkla okopie usiłują powstrzymać to ostatnie, to okropne natarcie. Lecz na ratunek im – nikt już nie spieszy i nikt nie widzi męczarni ich konania...
Złączeni bezgranicznym poświęceniem, odwagą i braterstwem przelanej razem krwi, porzuceni, samotni, niepogrzebani, - leżą cicho i spokojnie obok siebie, nie zrywając się do boju na odgłos kroków wroga, nie doznając upokorzeń z powodu strasznej klęski, nie czując już krzywd żadnych, ani bólu...

Tak poległ w przededniu kapitulacji Żoliborza 29 września 1944 r. dwudziestoletni Antek Baniewicz – „Wilczyński”, nazywany „Promykiem Plutonu”.

I otuliła go w jednej ze zbiorowych mogił ta smutna, szara ziemia żoliborska, po której biegał, będąc małym dzieckiem, którą kochał, którą napoił krwią swoją serdeczną, w obronie której – zginął...

Ekshumacja w jesieni 1946 roku przerzuca go już po raz ostatni – na kwaterę „Żywiciela” cmentarza wojskowego na Powązkach.




ŚMIERĆ POWSTAŃCA
I przeleci potężnym podmuchem,
Groźnym hukiem uniesie się wzwyż;
I na niebie ponurym i głuchym
Z dymu czarny ukaże się krzyż.

I rozedrga się dziwnym łoskotem,
Strasznym bólem uderzy w Twą skroń,
Krwią spłynie młodą... A potem –
Na Twym czole położy swą dłoń.


DLA CIEBIE...

Jak wieki dłużą się chwile
Od kiedy jesteś w mogile –
Synku jedyny...


Antoś mój nie żyje. Poległ w Warszawie jako powstaniec w roku 1944 – 29 września przed południem.
Był dzielny, odważny i kochany przez kolegów.
Pochowano Go prawdopodobnie we wspólnym grobie na Żoliborzu. Leżał cichuteńko w takiej szarej, brudnej, mokrej ziemi – bez trumienki nawet.
Nikt ran Jego nie opatrzył, nie utulił do snu wiecznego.
Całą jesień i zimę był niepochowany – wiatr Go szarpał, deszcz moczył, głodne psy Go może jadły... W ów piątek straszliwy – nie można było grzebać zmarłych, a w sobotę nas wypędzono.

Zginął polski żołnierz nieznany – młody, ofiarny. Czy bardzo cierpiał konając, czy wołał o ratunek napróżno, a myśl ostatnią, serdeczną, czy posłał swej słodkiej dziewczynie?
Po mojej śmierci nikt o Nim nie wspomni zapewne: koledzy są rozproszeni, niektórzy nie żyją również.
Antosiu – najukochańszy, oczekiwany, wymodlony... nie gniewaj się, że Cię powołałam do istnienia wśród intryg, podstępów, niezgody, zawiści, okrucieństw i barbarzyństwa, skazując na ból i zagładę przedwczesną, zdradziecką. Nie gniewaj się, przebacz, przemów do mnie, przemów koniecznie... Przecież nie pożegnałeś się ze mną jeszcze, jakże to być może?
Pozostawiłeś mnie samą, samiuteńką, na poniewierkę, pośmiewisko, na takie męczarnie straszne, które jednak niczym są może w porównaniu z tymi, jakich doznałeś umierając – dziecko moje skrzywdzone, serdeczne...
Nie zdążyłeś zaznać szczęścia i radości, gdyż zabito Ciebie w dwudziestym pierwszym roku życia, po pięciu latach pracy konspiracyjnej, po pięciu latach narażania się bezustannego, wreszcie – po dwóch miesiącach walki nierównej, potwornej, bohaterskiej, samobójczej i... niepotrzebnej.
Wracają chłopcy z niewoli, z obozów. Ty tylko nie wrócisz nigdy i nigdy, nigdy nikt nie zawoła do mnie „mamo”! Nie usłyszę też nigdy piosenki Twojej, jak dawniej – wesołej lub rzewnej.
Chcę spłynąć jedną łzą przeogromną w tym miejscu świętym, gdzie poległeś, żeby połączyć się z krwią Twoją męczeńską, rodzoną.
Otacza mię czarna, beznadziejna pustka i samotność zupełna. Jestem jako ten dom wypalony doszczętnie i nadający się jedynie do zburzenia.
Nie ma życia, nie ma słońca, nie ma człowieka, nie ma wiary w sprawiedliwość: rozpłynęła się ona w przestworzach z dymem płonącej Warszawy, pochłonęły ją czeluście ziemi razem z najlepszymi, najszlachetniejszymi obrońcami naszego honoru. I pozostała tylko mgła gęsta, lepka, dusząca, co nie wsiąka z deszczem i nie unosi się w chmury; pozostało cierpienie wielkie i śmiech jakiś szyderczy, obłąkany... Jeżeli jesteś, Boże – pytam Ciebie, jak to się stało, dlaczego, dlaczego, ale i odpowiedzi – również nie ma...

Nieszczęśliwa Matko utraconego Syna – i Ty zapewne tak czujesz, tak myślisz. I Twoje serce kurczy się z bólu i oczy mgłą zachodzą... Lecz najbliżsi Twoi – wszak kochają Ciebie, a dziecko pozostałe daje moc i cel do trwania.

Ja już nikogo nie mam na świecie. Twarz moja znękana gniewa i drażni rozbawiony tłum zadowolonych ludzi, który na gruzach i trupach buduje sobie skwapliwie nowe życie.

Luty 1945 r.





Ze zgliszcz i ruin Żoliborza,
Jak widma szare, ogromne –
Wynurzają się   w s p o m n i e n i a...

Dla Ciebie, mój Synku, gotuję i szyję, dla Ciebie prasuję koszulkę niebieską, dla Ciebie pracuję ciężko i długo, dla Ciebie śpieszę z biura zmęczona i niespokojna.

Chory jesteś groźnie, poważnie; lekarze są bezradni. Skulona przy łóżeczku twoim w nocy – czuwam, błagam o cud i płaczę.

Wieczór wigilijny. Łamiąc opłatek – pamiętaj, Toniutku babunię swoją stareńką, zapamiętaj jej postać dobrą i drogą na zawsze. Jesteśmy już tylko we dwoje... Płoną świeczki, tysiącem barw i blasków choinka się mieni, a pod nią zabawki i książki.

Widzę Ciebie, mój maleńki, jak biegasz w słońcu roześmiany, radosny, uzbrojony w łuk i patyki. Na włosiętach twych jasnych igra promień złoty, a w źrenicach przegląda się błękit i wiosna.

A teraz widzę, jak giniesz mi z oczu, płynąc po falach daleko, daleko... Synku mój, Synku – wracaj czymprędzej, bo Wisła taka zdradliwa...

Albo, jak wicher, mkniesz na rowerze, a za tobą goni nieme westchnienie: Antosiu – ostrożnie, ostrożnie...

Już późno, Ciebie nie ma. Czekam... Serce uderza tak szybko. Na schodach słyszę głosy, kroki... Ach nie! To nie twoje – Twój powrót wyczuwam zdaleka...

Noc. Znużony zasnąłeś. Śpij spokojnie. Boże błogosław i kochaj to dziecko moje jedyne; daj mu zdrowie, i siły, i męstwo, i hart ducha, wytrwałość w pracy, serce prawe i szczęścia trochę – o, daj mu, Panie!

I znów noc długa, ciemna... Ach, wiele takich nocy! Przez sen łowię najlżejsze szmery. Chłopczyk mój śpi, równo oddychając. Czasem cisze przerywa krzyk jakiś brutalny, gwizd lokomotywy ostry, przeraźliwy, strzał karabinowy lub jęk syreny alarmowej. Alarm... bombardowanie... To nic, to nic... śpijmy dalej, mój Synku.
Lecz co to? Raptem w ciszę się wkrada warkot motoru – złowieszczy, ponury, coraz głośniejszy... Zrywam się, serce bić przestaje, myśl drętwieje, truchleję... Czołgam się do okna – na balkon: czarna limuzyna sunie po nowe ofiary... Przejedzie, czy stanie? Boże wszechmocny, sprawiedliwy – broń, chroń, ratuj dziecko moje... Ocal je, ratuj, o Boże!

Granatowa wiatrówka, zielona furażerka, oznaki podchorążówki, ukończonej potajemnie, opaska biało-czerwona z numerem 224-go plutonu, dwa granaty za pasem, karabin w ręku i tylko trochę naboi... i nic więcej. We wzroku – zawziętość, skupienie. Czy to jest Twój mundur żołnierski, ostatni, Antosiu?

Piekło... Huraganowy ogień, ziemia drży w posadach, kołysze się, zapada... Domy się chwieją. Podmuch przelatujących pocisków, świst kul, huk rozrywających się bomb. Gmachy walą się w gruzy. Dym, swąd, kurz, płomienie...
Noce upiorne, bezsenne. Dni pełne makabrycznej, potwornej grozy i lęku, lęku – o Ciebie...
Synku, Bohaterze mój, gdzie jesteś, gdzie jesteś? Dusza moja rwie się w strzępy i leci do Ciebie... do Ciebie...

... tak smutno patrzysz na mnie zza grobu; w spojrzeniu Twych oczu zmęczonych, zgaszonych czai się – żal i zwątpienie...

czy chcesz mi powiedzieć cichutko, tajemnie,
że krew Twa została przelana daremnie?-
choć wielką była ofiara.

Czerwiec 1945 r.


Nowy mieszkańcu nowej Warszawy – dokąd tak śpieszysz i po co?
Czy chcesz dogonić tęczę i blaski kolorowego, wymarzonego jutra, pełnego tajemnic i przygód; a może wystraszony uciekasz przed grozą widma krążącej tu wczoraj śmierci?
Zatrzymaj się na chwilę, zaczekaj.

Dzisiaj wysoko nad tobą rozpłakało się niebo pochmurne; za tobą – rozpływające się we mgle cienie poległych tutaj powstańców; pod tobą – szare kamienia.

Brukowy kamień stołecznej ulicy – niemy świadek okrutnych, wyrafinowanych zbrodni, i... wielkich poświęceń, i... bohaterskich zgonów, odgrzebany spod gruzów zburzonych kamienic, obmyty deszczem z zakrzepłej krwi i kurzu, - na nowo cierpliwie służy człowiekowi.
Stukają i dudnią koła po bruku, mkną po nim znowu wozy i samochody, a ludzie po zajęciach codziennego dnia – wracają do swoich, do domu. Triumfująco – beztroskie są ich głosy wesołe wobec złowrogiej, martwej ciszy tamtych – zabitych tak wcześnie, tak młodo.
Posuwająca się wolno wśród zgiełku i wrzawy różnobarwnego tłumu jakaś kobieta samotna – nie zwraca niczyjej uwagi. Nogi ociężale prowadzą ją bez celu przed siebie i wszystko jej jedno, w którą skręcić stronę. Wszak nikt już, jak dawniej, nie czeka jej powrotu i nie wybiegnie radośnie na spotkanie. Nie ma ona domu, budowanego przez wiele, wiele lat ciężkiej, jakże często ponad siły, pracy. Nie ma rodziny, bo syna nie ma, tak bardzo, tak bezgranicznie kochanego...

Wielka, potężna, tajemna moc – trzyma ją tutaj, w tym mieście straceń i mogił. Oczy uważnie, uporczywie wpatrują się w każde rumowisko, w każdą płytę chodnika, daremnie szukając śladów niegdyś maleńkich, dziecięcych, a potem chłopięcych – rodzonych, drogich stóp.

Tęsknota bezlitośnie szarpie umęczoną pamięć: ile razy przechodził tędy, w jakich okolicznościach, o czym myślał wówczas, jak wyglądał? Ile razy i kiedy groziła mu tu śmierć zdradziecka z lufy rozpylacza niemieckiego żandarma? Ile razy i kiedy uniknął tu cudem rewizji i nikczemnych ulicznych łapanek? Ile razy... i kiedy...?
Bezpowrotnie minione dni katuszy i trwogi, dni pełne męki niezmiernej, straszliwej, - bolesnym skurczem duszą i dławią, zginają plecy ku ziemi.

Tragiczna rzeczywistość beznadziejnej przyszłości teraz już nikomu niepotrzebnej istoty – nie wzrusza, nie obchodzi nikogo.

O życiu złamanym, o krzywdzie doznanej mówi jej każda sylwetka na tle gęstniejącego mroku, każdy przechodzień, witryna każda, bo przecież tych kwiatów przepięknych w tej narożnej kawiarni – nie zobaczy jej chłopiec już nigdy...
Każde dziecko spotkane, czy uczeń, czy student zawsze jej przypomina, jak dużo jest matek normalnie szczęśliwych na świecie.

Coraz dalej idzie, coraz szybciej, nie czując chłodnego, przenikliwego wiatru późnej jesieni, ani zmęczenia przemokłych, obolałych nóg.

Powiodły one ją wreszcie pod ścianę odbudowanej kamienicy, w której mieszkała długie, długie lata, w której przetrwała i wojnę i powstanie do końca.

O, właśnie tam, z balkonu tego, w bezsilnej trosce, z obłędnym niepokojem wypatrywała codziennie, co wieczór – swego jedynaka.

W szerokich, oświetlonych oknach krzątają się obecnie nieznani jacyś przybysze; dla nich to teraz powstaje nowe życie, dla nich zacierają się starannie ślady potwornej tragedii tej biednej, tej dawnej, tej obcej im Warszawy.
Tak, tu, w tym miejscu, był przekop wąski, długi, prowadzący do wylotu kanału – burzowca, skąd wysuwały się po kolei skrwawione strzępy młodych straceńców, lecz... ilu z nich tam pozostało na zawsze – nikt tego się nigdy nie dowie...
Dymiła się zgliszcza, waliły się domy, a Oni... ginęli bez jęku.

Już późno jest i zimno. Deszcz mży coraz większy. Ruch uliczny powoli maleje. Jesienny mrok żałobnym kirem osnuwa miasto całe.

Po twarzy płyną łzy, spadając cicho w błoto. Jest ciemno. Tych łez nikt nie dojrzy, nikt nie zliczy. A może... są to zwykłe krople deszczu tylko – duże, czyste, lśniące...

Ledwie widoczna, samotna postać kobieca – nie zwraca niczyjej uwagi.

Listopad 1947 r.


W jaki sposób mogę odezwać się do Ciebie, w jaki sposób i jaka poczta doręczy Ci ten list, pisany tęsknotą i łzami? Odchodząc w nieznane – nie pozostawiłeś przecież adresu Swego i nie wiem teraz, gdzie mam szukać Ciebie – Syneczku mój najdroższy, jedyny.

Wsłuchując się w ciszę wiosennych, czy letnich nocy, w szum deszczu lub w jęk wichrów jesiennych – czekam i łudzę się, że przemówisz do mnie, że usłyszę Twój głos upragniony, że dasz znać o Sobie, że powiesz: „mamo - wszak jestem”. Czekam długo, cierpliwie, napróżno czekam; tak czekać będę do śmierci, jednocześnie bezustannie powtarzając nieudolne, banalne, przesiąknięte bólem słowa – „kocham, bardzo kocham Ciebie, Antosiu mój”. Bo też żadna mowa ludzka, żaden talent nie jest w stanie odtworzyć tego, co czuję i jak kocham. Niechaj ta miłość sieroca – matczyna płynie daleko w zaświaty, by otulić Cię i ochronić od wszelkiego zła, czego tu na ziemi, dokonać nie potrafiła.

Nieobecność Twoja i milczenie – przeraża mnie. Dokoła pusto i głucho. Gdzie jest Twój uśmiech młody, promienny, gdzie jest Twa radość istnienia, i zapał do poświęceń, i wiara w człowieka, i przywiązanie bez granic do własnego kraju?

Głucho i pusto bez Ciebie, pomimo, iż tempo wiecznego życia niezmiennie wiruje wśród blasków i cieni. Co wiosnę zakwita przyroda, powstają z gruzów miasta, rodzą się nowe stworzenia, nowi ludzie, żeby po dłuższej, czy krótszej pogoni za szczęściem lub złotem – rozsypać się w pył we wszechświecie i... w gorsze od wrażej kuli – zapomnienie.

Lecz nie miej, Syneczku, urazy i żalu, że pamięć przyjaciół zawodzi, że na żołnierskiej Twojej mogile, zamiast pomnika z granitu, krzyżyk jest tylko drewniany, maleńki, - bo w sercu moim, dopóki oddycham, harmonią cichych akordów łka oddźwięk Twych myśli i dążeń i czynów – bezmierna tęsknota do Ciebie.
Matka


Styczeń 1948 r.




_________________________________________________________________


SALINA BANIEWICZ

DO SYNA...


 
W OSAMOTNIENIU

Nie widzisz Synku, jak w blasku księżyca
Lśni bladą poświata warszawska ulica
Jak gwiazdy się złocą na ciemnym niebie
I nie wiesz jedyny, jak brak jest Ciebie.

Zawsze i wszędzie, bo nawet we śnie
Twą nieobecność odczuwam boleśnie;
Lecz w chwilach ekstazy – krótkimi błyskami
Przesuwa się przeszłość przed mymi oczami;

To uśmiech Twój młody w oddali zabłyśnie,
Umarłą radością na ustach zawiśnie;
To wzrok Twój wnikliwie zajrzy do duszy
I jasnym spojrzeniem cierpienia rozprószy;

To niespodziewany ruch Twojej reki
wskaże skąd płyną akordów dźwieki...
I głos Twój usłysze w znajomej piosence...
I serce zapłonie w niemej podziece...

A potem raptownie świadomość powraca
I drogi Twój obraz we mgle sie zatraca,
I slowo Twe ginie w złowrogim milczeniu,
I znowu trwam dalej w osamotnieniu.

Warszawa, 1951r..

NIE DLA CIEBIE


Nie dla Ciebie znów zawitał w nasze strony
rozśpiewany, roześmiany - maj zielony,
Nie dla Ciebie złote słońce śle promienie,
lecz o Tobie szumia lasy i strumienie.

Nie dla Ciebie pachnie dzisiaj kwiat jabłoni;
Nie dla Ciebie konik polny w trawie dzwoni;
i obłoki po tym niebie turkusowym
nie do Ciebie płyną szlakiem opalowym

Wczesnym rankiem z liści klonu krople rosy
nie opadną już  na Twoje jasne włosy
Powiew wiosny Twego czola nie opala
i nie nęci cichym pluskiem srebrna fala.

Ciebie nawet wiatr gwałtowny nie ochłodzi
i w wytchnieniu po Twej pracy - nie przeszkodzi;
a wołanie nieszczęśliwych żywych ludzi
do żadnego czynu Ciebie - nie obudzi.

Mój Syneczku, mój rodzony, mój jedyny -
już nie widzisz, jak tu rosną jarzębiny,
jak ruszają niespokojnie gałęziami,
jakby płaczące nad powstańców mogiłami.

Mój Syneczku, mój jedyny, mój rodzony -
nie dla Ciebie zakwitł znowu maj zielony;
nie dla Ciebie sypnął zlotem światlocieni...
chyba tylko łka po Tobie - szmer strumieni.

Warszawa, 1949 r.


ZACZYNA SIĘ DZIEŃ NOWY

Codziennie o świcie, otulone w ciszę,
Budzą się dźwięki normalnego życia,
Wówczas przede wszystkim świergot wróbli słyszę
I widzę mej przeszłości wyraźne odbicia.

Oczy mam zamknięte, lecz mi się wydaje,
że patrze na moje dawne mieszkanie,
w którym każdy szczegół dokladnie poznaję,
przesuwający się, jakby na ekranie.

Otwieram drzwi na balkon. Niebo jest pogodne. 
Oswojone wróble, nie lubiąc marudzić,
Wpadaja do mieszkania, bo są bardzo głodne...
Krzatam sie cichutko,
By  Ciebie nie obudzić.
 
W przyległym pokoju na niskim tapczanie
Śpisz Syneczku zmęczony – spokojnie, wygodnie.
Ale wkrótce trzeba będzie wstawać kochanie,
Bo już słońce wschodzące pieści Cię łagodnie.

Po godzinie policyjnej wróciłeś do domu
I potem długo wczoraj uczyłeś się jeszcze;
A ja do późna czuwałam po kryjomu
Jak zwykle wsłuchując się w szmery złowieszcze.

Serię wystrzałów słyszałam z oddali,
widziałam bez świateł sunące samochody.
I znowu od sąsiadów kogoś tam zabrali,
I znowu ktoś  zginie szlachetny i młody...

Noc przeszła, lecz i dzień nie da odprężenia;
egzekucje, tortury, rewizje, obławy...
I coraz pełniejsze sa cele więzienia,
I corazz czerwieńsze są mury Warszawy...

Noc minęła. perłowe obłoki płyną po niebie.
Przez okno zagląda poranek różowy.
Drżąc o Twoje życie, zbliżam sie do Ciebie:
"Wstawaj Syneczku, - zaczyna sie dzień nowy."

luty 1949



A TYŚ WZIĄŁ KARABIN I POSZEDŁ SMIAŁO

Gdybyś Syneczku wstał z grobu teraz
I spojrzał nas swoją Warszawę,
Na te aleje, po których nieraz
Idąc, - wpadałeś w obławę

Na gruzów zwaliska jeszcze nietknięte,
Na Wisły wysokie brzegi,
Na wszystko, co było ci drogie i święte,
Na nowych kamienic szeregi,-

to byś Syneczku,
Warszawy nie poznał .
i niejednego wrażenia byś doznał
 na nowopowstałej ulicy.

Ale to miejsce, gdzieś poległ w ataku,
Nie zmieniło się prawie;
Po strasznej walce – nie ma już znaku
 Na nikłej, zdeptanej trawie.

Te same domy w pobliżu stoja,
 te same krzaki rosną.
Po strasznej walce - nie ma już znaku
na nikłej, zdeptanej trawie.

Te same domy w pobliżu stoją,
te same krzaki rosną,
. i drzewa się w liście tak samo stroją
Każda promienną wiosną.

. Tak samo dzieci biega tu chmara
Wesołe, zadowolone,
I nie nawet, że ziemia ta szara –
Krwią Twoją jest przepojona.

I Ty Syneczku, jak byłeś malutki,
 również się tutaj bawiłeś,
a w wojnę zabawa miała te
skutki, że nieraz guza nabyłeś .

Gdy potem właśnie tu umierałeś-
Przed tobą płonął gmach szkolny,
 Na prawo dom był, w którym mieszkałeś,
na lewo – horyzont wolny. .

Za tobą  ogródek zielenił się mały,
Za nim plac Henkla sie chował,
a jeszcze dalej -  Żoliborz  cały,
któregoś nie uratował

Bombowce pancerki czołgi i działa
Siały śmierć, spustoszenie;
Pożoga czerwienią i dymem buchała,
Tańczyły zagłady płomienie.

Od wstrząsów wszystko się zapadało,
Świat sie wydawał rozdarty
 A Tyś .wziął karabin  i poszedł  śmiało
 w ogień - ten otwarty...

Serce me wówczas Ciebie wołało:
Wróć się, nie idź do matni!

A Tyś wziął karabin i poszedł śmiało
W bój ten potworny, ostatni.....*

Dzisiaj w tym miejscu,
gdzie Ciebie zabito,
juz domy odbudowano;
Ślady powstania starannie ukryto
i przekop zasypano.

Nie ma tam żadnej pamiątki po Tobie
 Chociażby z kamienia zwykłego;
Tylko napisy na murze i grobie
Twojej pamieci strzega

Czas coraz dalej w mgłę zapomnienia
unosić Cie Synku bedzie...
A we mnie pozostał bezmiar cierpienia,
z tesknoty rozpacz sie przedzie.

1949

*piatek 29 wrzesnia 1944 na Żoliborzu

Tylko kamienie i groby
Twojej pamięci strzegą.
Czas coraz dalej w mgłę zapomnienia Unosić Cię synku będzie....
A we mnie pozostał bezmiar cierpienia Z tęsknoty rozpacz się przędzie.
Warszawa, 1949r. X) piątek 29 września 1944r. Na Żoliborzu.

WOJTUSIOWI  ŻACZKIEWICZOWI
Zm. 11 czerwca 1948r.


SPOKOJNIE JEST TUTAJ

Cicho jest tutaj, gdzie leżą powstańcy,
Nikt im spokoju nie mąci,
Chyba czasami motyl niechcący-
Źdźbło trawy skrzydłem trąci.

Chyba kukułka z drzewa zawoła,
Chyba gdzieś matka zapłacze,
Składając z kwiatami na grobie syna –
Żal i swe myśli tułacze.

Tam, nieco dalej, w ostatnim szeregu
świeża mogiła się kwieci...
Jakiż wędrowiec, trochę spóźniony,
 Przybył do naszych tu dzieci?

Wróciłeś Wojtusiu oczekiwany
Z nieznanych Ci bliżej krajów
Gnębiła tam Ciebie tęsknota bez granic,
Męczyła obcość zwyczajów.

Przywiodło Ciebie do gruzów Warszawy
Twe biedne chore serce,
Szukając pociechy u matki stroskanej
 Po długiej poniewierce.

I przywołali w rodzinne cię strony
Twoi towarzysze,
Których tu właśnie szum tych gałęzi
Do snu wiecznego kołysze.

Wiążą się z nimi te lata koszmarne-
Pracy ofiarnej, podziemnej,
Walki o wolność upartej, wytrwałej,
Tak często jednak daremnej.

Łączy cię z nimi, Wojtusiu , poza tym
 ta siła Waszego ducha,
która w momentach krytycznych
I ważnych,
zuchwałą odwagą bucha.

Z ran ciężkich jeszcze nie wyleczony –
Stanąłeś w szeregach powstańców,
A potem do końca z nimi dzieliłeś
Los straszny tych wygnańców.

Przetrwałeś niewolę, głód długotrwały,
Piekło niedoli moralnej,
Lecz wyczerpane serce oddałeś
Chorobie nieuleczalnej.

W otwarte ramiona matki wróciłeś,
Która jednego cię miała,
I która ponad życie swe własne –
Ciebie Wojtusiu, kochała...

Szybko topniały twe młode siły
I w piersi brakło oddechu,
Lecz do ostatka dla swoich najbliższych
Miałeś pogodę uśmiechu.

W upalny, słoneczny poranek czerwcowy
Zagrały poważnie dzwony,
Bo do żołnierzy, poległych w boju,
Przybywał ich brat spóźniony.

Spokojnie jest tutaj, akacje kwitną,
Sypiąc wonnymi płatkami;
Ptak jakiś nuci i matka samotna
Płacze tu cicho czasami.

(Warszawa, czerwiec 1949r.)


Rodzeństwu-
CZESŁAWIE i JÓZEFOWI WEBEROM
Więzionym i badanym w Warszawie
A zamordowanym w Oświęcimiu



CZY BYŁA TO ZWYKŁA KONIECZNOŚĆ?

W przyszłość – do wszystkich mocnych i wolnych,
Których się ceni i słucha. –
Rzucam garść słów może nieudolnych
O męczennikach na Szucha

Coraz rzadziej się o nich mówi, czyta,
 Ich pieśń – już zapomniana.
Powieść o piekle za serce nie chwyta,
Jest nudna, niepożądana.

Książka dokładnie nie potrafiła
Odtworzyć bezmiaru cierpienia,
Jednak przynajmniej iluzję stworzyła
Współczucia i zrozumienia.

W krajach bezpiecznych, gdzie daleka wojna
Tylko echem się odbiła –
Tam w barbarzyństwa ludność spokojna
Nawet nie uwierzyła.

Ale ta nasza zburzona stolica
Jest świadkiem okrucieństwa tyrana,
Bo niemal każda tutaj ulica –
Straceńców krwią jest zlana.

Tu cztery lata z bestialskim sadyzmem
Dzicz grasowała zachodnia
I nasiąknięta nikczemnym cynizmem –
Tu panowała zbrodnia.

W murach gestapo na alei Szucha
Torturowano i bito
Lecz nie złamano polskiego ducha
I zeznań nie wydobyto.

Wyrafinowane, bezkarne badanie...
Twarze oprawców zwierzęce...
W straszliwych męczarniach powolne konanie
I bohaterstwo w tej męce.

Najlepszych ludzi Ojczyzna straciła-
Tysiące córek i synów,
Po których się czarna smuga wznosiła
Z krematoryjnych kominów.

żadnego tu Oni grobu nie mają,
Wiatr prochy Ich rozwiał w wieczność.
A ci, co przetrwali, zdziwieni pytają
Czy była to zwykła konieczność?

 Warszawa, 1949r.


WIERZBA

Gdy senne oczy zamknę – czasami
Wydaje mi się że idę krętą
Ścieżką, wijącą między polami,
Pachnąca piołunem, rumiankiem, miętą.

Gdzie wzrokiem sięgnąć – zboża się złocą;
Różowa gryka kwitnąć zaczyna.
Granatowe muszki brzęczą migocą,
Nęci je łubin i słodka koniczyna.

W słonecznych blaskach barwnego lata
Fruwają motyle z kwiatka na kwiatek.
Gdzieniegdzie miedzę powój oplata;
Pszenicę i żyto zdobi bławatek

Ruszają się kłosy na lekkim wietrze;
Pod każdą trawką tętni życie młode.
Niedostrzegalne, ciepłe powietrze
Tchnieniem swym karmi całą przyrodę.

Za tymi polami w szerokiej dolinie
Widać wyraźnie smugę srebrzystą;
Wśród łąk zielonych wolno rzeka płynie,
Unosząc na północ wodę przezroczystą.

Na niskim brzegu rośnie wierzba duża-
Stara wierzba płacząca, pochylona, krzywa;
W nurcie swe długie warkocze zanurza,
A fala jej mocne korzenie podmywa.

Przeogromny spokój, rozlany dookoła
Bolesną rezygnacją dławi myśli moje.
Wiem, że już nigdy Twój głos mnie nie zawoła...
Ide...wierzbie tej powierzyć dawne niepokoje .

Dalej, jeszcze dalej, gdzie niebo turkusowe,
Pogodne, półkuliste – z ziemią się zlewa,
Czernieje pasmo lasu... I tam życie nowe
Również cichuteńko pieśń istnienia śpiewa.

Idę wąską ścieżka, gnąc się pod ciężarem
Zawsze świeżych, krwawych, niezatartych przeżyć,
Z sercem przepelnionym tęsknoty bezmiarem...
Idę... wierzbie starej smutek mój powierzyć.

(Warszawa, 1950r.)

ŻYCIE

Życie , jak akord -dopóki dźwięczy,
Dopóty śpiewa o pięknie,
Dopóki się skrzypek grając nie zmęczy
Dopóki struna nie pęknie.

życie, jak okręt burzami miotany,
Ogromnym płomieniem właśnie,
Po chwili małą iskierka z oddali
Żarząc się – nagle zgaśnie.

W ogniu tym płoną młodzieńcze wierzenia,
Wysiłki, porywy, nadzieje,
A potem popioły ludzkiego istnienia
Czas po cmentarzach rozwieje.

Życie przemija, jak obłok w lazurach
Gnany przeznaczeń  wiatrami,
Aż się zupełnie rozpłynie w chmurach,
Lub deszczem zapłacze czasami.

Życie przemija, jak wonny kwiat róży
Zerwany dla czyjejś swawoli;
Następnie, rzucony do brudnej kałuży,
Zdeptany – umiera powoli.

Życie przemija, jak sen niespokojny,
Jak myśl rannego żołnierza,
Chociaż on ginie w pogromie wojny,
Lecz dalej walczyć zamierza.

Życie przemija wśród majaczenia
Pospolitego człowieka,
Który przed wizja krwawego wspomnienia
W panicznym strachu ucieka;

Który za złudnym szczęściem w pogoni
Gnie się, jak trzcina wiotka;
Którego żaden wróg nie dogoni
I żaden przyjaciel nie spotka.

(Warszawa, 1950r.)

PŁYNĄ SKARGI MOJE

W przestrzeń – na falach tęsknoty płyną skargi moje,
Wplatam w nie róże białe, jaśminy powoje
Umarłych Twoich snów.
Na tle koszmarnej wojny marzenia twej młodości
I pierwszej twojej synku, najpiękniejszej miłości
Majaczą mi się znów...
Piętnaście lat mając –stałeś się dojrzałym
I w trudzie niebezpiecznym, ofiarnym i wytrwałym-
Poznałeś wartość krwi.
W ogniu podziemnej walki zahartowałeś wolę,
I rozpaczliwie tragicznie otuliłeś dolę-
Sztandarem honoru i czci.

O brzeg splądrowanej ziemi spienione biły bałwany...
Palcami usiłowałeś żelazne kruszyć kajdany,
W które zakuto lud.

Coraz się głębiej wpijały mocne i ciężkie pęta,
Ale odwaga Twoja –zuchwała i nieugięta
Zmuszała wierzyć w cud.

Tysice katowanych czekało na wyzwolenie.
Z salw tryskająca zbrodnia burzzyła Twe sumienie.
W bój szedłeś bez trwóg.

A potem... leżałeś zabity na placu opuszczonym,
I już się chyba Syneczku nie czułeś upokorzonym,
Gdy tryumfował wróg.

Upadły w bezdenną otchłań porywów Twych kwiaty cudne,
Lecz słowa o bohaterstwie przebrzmiałe są i nudne,
Bo w nich jęk skargi brzmi. 
Świat nie chce płakać ze mna, w cierpienia nikt nie wierzy... 
A w grobie zapomnianym- podarty sztandar leży –
męstwa, honoru i krwi.

(Warszawa, 1949r.)

POJĄĆ NIE UMIEM

Bieg codziennej pracy i powszednich kłopotów
Przecięły błyskawice wojennych kataklizmów,
Groza niszczycielskich, potwornych nalotów,
Barbarzyńskie zabójstwa ludzkich organizmów.

Burza przeminęła; słońce znowu grzeje
I budzi się do życia miasto spustoszone
Rodzą się nowe myśli, pragnienia, nadzieje.
Gdzieś się podziały serca umęczone...

W wirze rożnych spraw miejsc dla wspomnień nie ma
Trzeba gorączkowo pędzić w dal nieznana
Odtrącając brutalnie rękami obiema
To, co przypomina przeszłość nieudaną.

Naprzód! W tym pośpiechu zaborczym i zawrotnym
Nie ma czasu przejmować się cudzym cierpieniem,
Kalectwem, lub czyimś istnieniem samotnym.
Współzawodnictwo jest jedynym realnym dążeniem.

W wyścigu tym już dzisiaj udziału wziąć nie mogę
Wyczerpani musza ustąpić młodym siłom.
Patrzę na siebie na przebyta drogę;
Czernieje tam głęboki i zdradziecki wyłom.

Pogrzebane w nim leżą życia moje zwoje,
Dobytek wieloletniej pracy mojej żmudnej,
I kochanie jedyne –biedne dziecko moje,
Utracone w chwili złowrogiej i trudnej.

Zdziwionym wzrokiem spoglądam i nic nie rozumiem,
Skąd podczas powstania siły czerpałam;
A przede wszystkim pojąć nie umiem,
Czemu razem z synem wówczas nie skonałam.

(Warszawa, 1949r.)


KOCHAM CIEBIE

Gdy tęsknota boleśnie szarpie myślami,
Powtarzam rozpaczliwie kilka tylko słów,
„Kocham Ciebie, Antosiu, moich sił resztkami,
ukaz mi się Synku, chociażby wśród snów”.

Wołam najtajniejszą serca mego głębią
Staram się odtworzyć drogi obraz Twój
Pod czaszką najświętsze wspomnienia się kłębią:
Pamiętam, jak odszedłeś w ostatni bój.

Byłeś wyczerpany do ostatnich granic,
W zwycięstwo chyba nie wierzyłeś już;
Lecz walczyłeś do końca, nie cofnąłeś się za nic,
I wschodu nie doczekałeś – nowych jasnych zórz.

Za wcześnie zamknęły się życia Twego karty
Cicho w ziemie sączyła się purpurowa krew.
Po śmierci może jeszcze wzrok Twój był otwarty,
Rysowała się na gładkim czole –cienka brew.

Nawet w chwili konania nikt nie słyszał twojej skargi,
Gdy ból okropny ciebie poraził, jak prąd.
Rozchylone wówczas nieruchome wargi
Ukazywały jedynie zębów równy rząd.

Wypadł karabin z bezwładnej ręki,
Za pasem granat nie zużyty tkwił,
Możeś mnie wzywał wśród strasznej męki,
I wróg bezkarnie nad Tobą lżył.

Nie uratowałam Ciebie w tej chwili tragicznej,
Modlitwa ma gorąca –uleciała w mrok.
Nie wierze już w potęgę miłości bezgranicznej;
Od której do niebytu – jeden tylko krok.

(Warszawa, 1949r.)


CORAZ TO BLIŻEJ

Coraz to bliżej grzmi pomruk burzy,
Dzień letni jest duszny, ponury.
Wkrótce deszcz lunie i w lustrze kałuży
Przeglądać się będą chmury.

Wilgotna ziemia troskliwie napoi
Rośliny swa mocą tajemną.
W łzy diamentowe liście przystroi
Topola, by płakać ze mną.

Ożywcze krople odświeżą krzewy,
łąki zielone i pola...
I tylko w szmerze rzęsistej ulewy
 łkać będzie moja dola.

Wiatr moje skargi zerwie z uwięzi,
daleko je z soba uniesie,
I zawtóruje im poszum gałęzi
w starym, sosnowym lesie.

Łoskot piorunów, błyskawic lśnienie
Przypomną mi trochę powstanie...
I w moim sercu to krwawe wspomnienie
- na zawsze juz pozostanie.


TY I JA


Było nas tylko dwoje:
Ja i ty

Nas omotały zwoje
Krwawych dni.
                                                             
Nam nie oszczędziły losy
Mgieł i burz
I naszych ofiar stosy
Spłonęły już.

Wzdłuż naszej drogi legły
Ślady kul,
A naszej doli strzegły
Rozpacz i ból.

Rozwiały się Synku, Twoje
Wiośniane sny...
Było nas tylko dwoje
Ja i ty.

Wsłuchując się w dziwne dźwięki
Dalekich ech,
Słyszę w nich ciche jęki
i głośny śmiech

Słyszę w nich szał powstania
Szyderstwa zgrzyt,
I krzyk, gdy śmierć pochłania
Zwycięstwa mit.

Po Tobie biedne moje
Serce łka...
Było nas tylko dwoje:
Ty i ja.

(Warszawa, 1/VIII-1949)


CHCIAŁABYM....

Jak kropelka przejrzysta, przez ocean wchłonięta-
Rozpłynęło się twoje odbicie,
Bo o Tobie Syneczku już nikt nie pamięta,
Nawet ta, którąś kochał nad życie.

Tylko serce moje, chore, sterane,
Samotne – tęskni i boli,
Jedynie w nim są skoncentrowane
Wspomnienia o Twojej doli.

Niedługo już Synku, imię Twoje jasne
Będzie się błąkać po świecie
Gdyż wkrótce zapewne i ja wreszcie zasnę,
A czas szybko w nicość nas zmiecie.

Kirem żałobnym Twa młodość okryta,
W krwi bohaterskiej skapana,
W szaleńczej walce o wolność zabita,
Zniknęła, jak fatamorgana.

Chciałabym jednak, by po wielu latach
Z tych smutnych wierszy właśnie,
Obraz Twój się wynurzył w purpurze i kwiatach,
Jak piękne, cudowne baśnie.

Byś znowu na ziemię wówczas powrócił,
Zamieszkał w rodaków westchnieniu,
I żebyś to, coś w boju porzucił-
Odzyskał w ich polskim sumieniu..

(Warszawa.1949r)


ZŁUDZENIE

Twój głos mię zawołał dziś we śnie,
Wyraźnie słyszałam wezwanie...
Zerwałam się nagle, nie wiedząc
Biec dokąd na Twoje spotkanie.

Wzrok szukał niespokojnie,
Serce gwałtownie biło,
Lecz Ciebie, Syneczku zabity,
W pokoju moim nie było.

Twój portret między kwiatami
W ciemności tonął jeszcze
I Twoją nieobecnością
Dyszało milczenie złowieszcze.

Przez okno otwarte świt szary
Ponurą poświatę sączył
I niedostrzegalnie, powoli
Z cieniami nocy się łączył.

Nad zarysami kominów
Gwiazdy gasły na niebie,
Zaś tutaj, Syneczku jedyny,
Nigdzie nie było Ciebie.

Jednak wyraźnie słyszałam
We śnie Twoje wołanie,
Lecz nie wiedziałam gdzie jesteś
I dokąd mam biec na wezwanie...

Rozwiała się chwila złudzenia;
Samotność natychmiast wróciła
I przeogromnym cierpieniem
W tęsknocie mojej się ukryła.

I znowu na taką chwilę
Czekam.. czas tak się dłuży.
A może to błogie złudzenie
Już nigdy się nie powtórzy.

(Warszawa, 1949r.)


TĘSKNOTA

Wezmę Cię, Synku dzisiaj za rączkę
Pójdziemy z Tobą daleko w las;
Będziesz tam biegał wśród drzew tysiąca
Które swym szumem ukoją nas.

Będziesz tam zbierał żółte żołędzie
Zrywał paprocie, liliowy wrzos.
Radością niewinną rozbrzmiewać będzie
Wesoły, dziecięcy, drogi Twój głos.

Przyjrzysz się małym mrówkom ciekawie,
Jak pod jałowcem budują gród.
Zwinna jaszczurka przemknie się w trawie,
Lecz jej nie złapiesz – daremny trud.

Wiewiórkę dojrzysz na sośnie może,
Pogonisz za nią oczami wzwyż,
A ja tymczasem w cieniu ułożę
Z polnych kamieni niewielki krzyż.

Bo w partyzanckiej walce z niemcami
Tam młody bohater zabity legł;
Mogiły jego pod gałęziami
Dąb rozłożysty troskliwie strzegł.

Przyniesiesz, syneczku kwiaty zerwane,
Umieścisz nieśmiało je również tam,
Potem nóżęta twoje kochane
Znowu pobiegną wśród złotych plam.

Wreszcie zmęczony usiądziesz na chwilę
Główkę położysz na miękkim mchu,
Ja się nad Tobą czule pochylę
A ptak Ci zaśpiewa do snu.

Ostrożnie rozplączę zwichrzone włosięta;
Słońce zanurzy w nich promień swój.
Zamkniesz niebiesko-szare oczęta
I uśniesz spokojnie, syneczku mój.

(Warszawa, 1949r.)


NIKT O NIC NIE ZAPYTA

Wszystko jest nierealne,
Błahe, puste, jałowe.
Przez warstwę tragedii fatalnej
Nie wedrze się życie nowe.

Mój byt tu niepotrzebny,
Nie ma celu i treści.
W zamglony świat podniebny
Umknęło szczęście bez wieści.

Praca moja mozolna
Już wiarą nie przenika.
Myśl słaba, nieudolna-
Rozwiewa się i znika.

Zwątpienia rdzą pokryta
Nieufność do czynów człowieka.
Tęsknota głęboko ukryta
Do Ciebie, Syneczku ucieka.

Ta obojętność do ludzi
Jest w wielkiej udręce zdobyta.
Już nic mnie nie obudzi;
Nikt o nic nie zapyta

Wspomnieniem o Tobie jedynie
Żyje me serce znękane
Echo Twej pieśni w nim płynie
Ciche, poważne, kochane.

Drżą struny melodią smutna,
Słowami pożegnania.
Boleścią niemą, okrutną-
Otulam chwilę rozstania.

Krzywd niepowetowanych
Sączy się strumień krwawy
Wśród gęsto pokrzyżowanych
Ulic zburzonej Warszawy.

(Warszawa, 1949r.)



DESZCZ


W wieczór jesienny deszcz monotonny
Stwarza czasami lęk zabobonny,
Ogromnym smutkiem przytłacza.

Beznadziejnością szumi ulewa
I z samotnością się zlewa,
Wilgotną szarzyzną otacza

Snuje się myślą wątłą i mglistą
Spływa po szybie łzą przezroczystą,
Kroplami o asfalt uderza.

A tam za miastem i bramą cmentarną
Wsiąka powoli w tę ziemię czarną,
W grób nieznanego żołnierza.

I jątrzy rany krwawej tęsknoty
Do utraconej drogiej istoty,
Po której już nikt nie zapłacze...

W deszczu jesiennym drżą ciche skargi;
Żalą się moje pobladłe wargi,
Że Ciebie już nie zobaczę.

W zdławionym buncie łka szloch bezsilny.
Widzę głęboki otwór mogilny,
Rozmokły, wodą rozmyty...

I wówczas mi się również majaczy
Wzrok Twój odważny, pełen rozpaczy
Synku, bez winy zabity.

(Warszawa 1949r.)


RUINOM I ZGLISZCZOM


Tułając się stale po wspomnień krainie,
Tak często natrafiam na ogień armatni.
W powstaniu bohaterstwo najpiękniejsze ginie,
A Ty, mój Syneczku, umierasz ostatni.

W ruinach i zgliszczach męczeńskiej Warszawy
Zgruchotane leżą porywy młodzieńcze.
W głąb gruzów prowadzi zagłady szlak krwawy,
Na którym zabito wysiłki szaleńcze.

Dzisiaj rumowiska domów rozwalonych
Porastają trawy, wiatrami zasiane;
Gdzieniegdzie się ściele w girlandach zielonych
Dzikie wino-zwojami bezładnie splątane.

Czasami wysoko – na murach zburzonych
Wyrasta krzak jakiś, pnący się ku górze.
Z otworów okiennych kamienic spalonych
Wynurza się słońce, wschodzące w purpurze.

Sterczące szkielety ścian i kominów,
Pogięte szyny konstrukcji żelaznych-
Strzegą cmentarzyska zdruzgotanych czynów-
Najbardziej zuchwałych, najbardziej odważnych.

Pokruszona sławę spaja, jak cement,
Konający w boju powstańców zryw bratni.
W walce tej zginął najlepszy element..
A Ty, mój Syneczku, poległeś ostatni.


PORANEK


Chłodny poranek listopadowy.
Na siwych dachach srebrzy się szron.
Jasne tło nieba porysowane
Smugami dymu ze wszystkich stron.

Budzi się w mieście życie codzienne.
Toczy się wolno z cegłami wóz.
Wczorajsze błoto ściął ledwo, ledwo
Pierwszy jesienny niewielki mróz.

Ze wzmagającym się gwarem ulicznym
Zlewa się czasem daleki dzwon,
Albo wołanie syreny fabrycznej,
Albo ochrypłe krakanie wron.

Splątane gałęzie drzew obnażonych
W niemym bezruchu ku górze się pną;
Tylko gdzieniegdzie liść zawieszony
Drży niespokojnie i mieni się rdzą.

I tylko wzrok mój, zamglony łzami,
Wpatrując się chciwie w warszawski bruk,
Szuka daremnie i w taki poranek
Krwią zabarwionych powrotnych dróg.

(Warszawa,1949r.)



IDĘ KU TOBIE....


Powoli sączy się światło w topniejący mrok,
Zaczyna się dzień szary, wilgotny.
Po nocy przepłakanej zmęczony mój wzrok
Szuka Ciebie – Syneczku samotny.

...........................................................

Kiedy tęsknotą sięgam w dal minioną
Inny poranek w sercu moim świta:
Widzę główkę Twoją w poduszki wtuloną
I uśmiech, co bezwiednie na ustach ci zakwita.

„wstawaj mój maleńki, trzeba iść do szkoły”-
pochylam się nad Tobą czule i z miłością,
a potem, kiedy słyszę szczebiot Twój wesoły-
wszystko się staje pięknem i dyszy radością.

W ukryciu przed Tobą – buciczki całuję
W które ubieram nóżki Twoje drobne.
Podarte pończoszki starannie ceruję;
Kupuję zabawki, książeczki ozdobne...

Lecz również pamiętam ponure miesiące
Nocy bezsennych, niepokoju dreszcze,
Gdy tuląc w ramionach dzieciątko cierpiące
W potęgę modlitwy wierzyłam jeszcze.

I czy to sprzątam własne mieszkanie,
Czy w biurze piszę jakieś prace trudne-
Jedna tylko troska, jedno kochanie
Wypełnia całkowicie życie moje żmudne.
.................................................................


POWINIENEŚ ŻYĆ JESZCZE...

Wszystkie myśli moje, nabrzmiałe rozpaczą,
Synku mój jedyny – w dal ku Tobie płyną,
Wspomnieniami łkają, co nigdy nie miną,
Łzami bólu, buntu i tęsknoty płaczą.

Powinieneś żyć jeszcze, cieszyć się młodością,
Zapachem żółtych liści opadłych, jesiennych,
Co szeleszczą o minionych dniach letnich, promiennych,
Pulsujących rozkoszą, ciepłem i radością.
.
Powinieneś żyć jeszcze... chłopcze mój rodzony.
Lecz miejsca ci zabrakło, chociaż świat jest duży.
Tyś tak kochał piękno, marzył o podróży,
Żeby chłonąć oczami cały kraj zielony.

Powinieneś żyć jeszcze...po krwawych latach znoju
Należą ci przecież błogie szczęścia chwile;
Lecz przetrwałeś wojnę, niebezpieczeństw tyle,
By w ostatnim dniu polec, jak bohater, w boju!

A poszedłeś walczyć uzbrojony w męstwo;
Innej broni nie miałeś...ale młodość, siła..
Siła Twego ducha – przeszkody kruszyła
I zmuszała wierzyć w wyśnione zwycięstwo.

I, jak zwykle, podczas wrażego naporu,
Zmęczony, spragniony, wyczerpany, głodny,
Chwytając w ataku karabin przygodny,-
Broniłeś czci Polaka, Ojczyzny honoru!

Butelką z benzyna – czołgi paliłeś,
W przemoc piekielną rzucałeś się bez lęku;
Ściskając tylko dwa granaty w ręku,-
Od bomb i pocisków - Warszawy broniłeś!

Nierównym, niezwykłym był ten bój uliczny...
A świat się tymczasem przyglądał ciekawie
Tej dziwnej, tej strasznej,  upiornej zabawie,
Czekając spokojnie na wynik tragiczny.



CZY MI PRZEBACZYSZ?

Czy mi przebaczysz, Synku, że żyję,
Że jeszcze się tutaj męczę bez Ciebie,
Że w samotności myśl swoją kryję,
Że nie mam odwagi uśmiercić siebie...?

Jestem jak szkielet spalonego domu,
Który przypomina dni klęski, zagłady
I stoi niepotrzebny tu teraz nikomu,
Jak wyrzut sumienia, jak zbrodni ślady.

Syneczku mój mężny, zuchwały, dzielny,
Coś kraj ukochał miłością wierną,
Coś życie swe rzucił w czyn nieśmiertelny,
- czy mi przebaczysz bezradność bierną?

(Warszawa, 1949r.)


ZNICZE

Dzień święta umarłych, dzień polskiej jesieni,
Przetkany słońcem, mieniący się opalem.
Unoszą się dzisiaj w mrok krainy cieni
Myśli nasze skupione, nasiąknięte żalem.

A potem na mogiły ciężko opadają,
Kładą się wśród kwiatów białej chryzantemy
I w zimny twardy kamień bezradnie wsiąkają
Zimny, obojętny, nieczuły i niemy.

Zapalmy znicze – symbole tęsknoty
I pamięci tych, co nam bliscy byli...
Drgający na wietrze płomyczek złoty
Niech łączy nas z Nimi w tej żałobnej chwili.

Ci, którzy grobów tu swoich nie mają,
Zamęczeni w obozach, zabici pod gruzami.-
W dniu tym wspomnieniem na ziemię spływają,
Ściągnięci z niebytu naszymi sercami.

(Warszawa,1949r.)



PAMIĘTAM....

Bezgwiezdna noc listopadowa,
Ucichło miasto, ulica śpi.
W ciemności płaczą umarłe słowa;
Pod powiekami cisną się łzy.

Pamiętam... byłeś chory Syneczku...
W taką ponurą i długą noc
Nieraz czuwałam przy twym łóżeczku,
Czerpiąc z miłości wiarę i moc.

Mijały lata w trosce i znoju,
Lecz już nie wskrzeszę tych lat...
Rosłeś Syneczku, na chlubę moja,
Gdy krwawą łuną zapłonął świat.

Wówczas Antosiu, w Twoich oczętach
Zatlił się nagle zapał i gniew...
W szaleńczej walki strasznych odmętach
Przelałeś za wolność swa młodą krew.

Byłeś światłością mojego wzroku,
Dumą radością, marzeń i snów...
Tułając się teraz w czeluściach mroku,
Na próżno się łudzę, że ujrzę Cię znów.

Pamiętam... groby, rozkopywane
W mętnych oparach jesiennej mgły...
I na powierzchnię wydobywane
Szczątki obrońców honoru i czci.

Pamiętam...czaszek uśmiech szyderczy,
Porozrzucane piszczele rąk...
Nieszczęsnych matek obłęd bluźnierczy,
Ich niemą rozpacz u szczytu mąk.
 
Pamiętam... ciągle, zawsze od nowa
Przeżywam powstania koszmarne dni...
W ciemności jęczą umarłe słowa;
Pod powiekami cisną się łzy...

(Warszawa,1949r.)



LEGENDA

Męstwo w młodzieńczy zapał spowite,
Walczące z przemocą zbrodniczą.
Pozycje stracone i znowu zdobyte
I żniwo śmierci straszliwie obfite-
Zabitych już nigdy nie zliczą.

Głosy w morderczych eksplozjach ginące
Szał barbarzyńskiej zagłady.
Nurkowce bezkarnie nisko krążące,
Pociski ciężkie, bomby burzące,
Jęk głuchy, koszmar blady...

Noc bez końca, dni bez początku
Sączą się w wieczność kroplami.
Śmierć tu grasuje w każdym zakątku.
W zbrodni niszczenia nie ma wyjątku
Wróg rannych dobija strzałami.

Lecz... oni niezłomni, choć głodni, strudzeni,
Pod ciemnej nocy osłoną-
Odważnie w bój idą, podobni do cieni...
Prawie dzieci jeszcze i źle uzbrojeni;
Sylwetki ich w mroku toną.

W lochach piwnicznych chorzy się kryją
O twarzach sczerniałych w brudzie,
Kule nad nimi świszczą i wyją,
Kruszą kamienie, ulice ryją...
Wśród gruzów padają ludzie.

Rozpacz się jątrzy i jakby w obłędzie
Szuka ratunku, zbawienia.
Daremne wołanie – pomocy nie będzie...
Żar oczy wypala, wdziera się wszędzie,
Spopiela najświętsze wierzenia.

Łopoczą pożogi szkarłatne sztandary,
Snuje się z dymów zasłona.
A bohaterstwo bez granic i miary
Płonie na stosie krwawej ofiary,
Powoli w męczarniach kona.
...............................................
Teraz na zgliszczach wystygłych Warszawy
Zamglona przeszłość czuwa.
Po ziemi się ściele półmrok sinawy
I rumowiska poległej sławy
Przedziwną legendą osnuwa.



SŁYSZĘ CIEBIE

Przemawiasz do mnie Syneczku słowami,
Które w dzień dżdżysty, pochmurny
Dzwonią cichutko o szyby kroplami,
Jak łzy o wieko urny.

Widzę Cię Synku, na każdym kroku,
Czuję w najlżejszym oddechu,
W każdym skupionym, poważnym wzroku
I w każdym młodym uśmiechu.

Słyszę Cię Synku, w wiatrów podmuchu,
Co liście opadłe unosi,
Co jakby się żali w zawrotnym ruchu
I jakby o coś prosi...

Słyszę Cię Synku, w jesiennym szumie
Płynących po rynnach strumieni...
Wszak serce moje usłyszeć Cię umie
Nawet w milczeniu kamieni.

I słyszę Ciebie w cichym westchnieniu,
W którym mój ból jest ukryty,
Bo żyjesz jedyny, w najczulszym wspomnieniu-
Antosiu, w Powstaniu zabity.



SMUTNE OCZY TWOJE

Przedarł się promień słońca przez mgły,
Blady promyk grudniowy...
Na Twą fotografię patrzę przez łzy,
Na wzrok Twój smutny, surowy.

Choć miałeś wówczas szesnaście lat
Znałeś już grozę wojny.
Wróg barbarzyństwem przeorał świat,
Mordując i lud spokojny.

Jakże się było bronić i czym
Przed siłą tyrana nikczemną?
Jednak, Syneczku, walczyłeś z nim
Swą pracą odważną, podziemną.

W sercu Twym dumnym potężniał gniew,
Chęć zemsty za mękę Rodaków,
Bo w twoich żyłach płynęła krew
Niezłomnych polskich junaków.

I w Twoim umyśle dojrzewał czyn
Odwetu za kraj gnębiony,
Za tych, co ginęli bez żadnych win
Syneczku mój rodzony...

Gdy się rozpętał szaleńczy bój
I wolność błysnęła z daleka-
Oddałeś swe życie, Antosiu mój,
Za prawo zwykłego człowieka.

Śmierć pochłonęła młodzieńcze sny,
Wysiłki ofiarne i znoje...
Na twą fotografię patrzę przez łzy,
Na smutne oczy Twoje.

(Warszawa, 1949r.)



SZUMIĄ DRZEWA

Zegar wydzwonił godzinę drugą,
Lecz zasnąć dzisiaj nie mogę.
W tę noc grudniową pochmurną, długą
Czuję niepokój i trwogę.

Na tle bezksiężycowej ciemności
Wspomnienia niewyczerpane
Snują obrazy dalekiej przeszłości,
Troskliwie przechowywane.

Widzę rozległe brzegi piaszczyste,
Powierzchnię jeziora błękitną;
Kołyszą się na niej obłoki puszyste
I wodne lilie kwitną.

Powietrze promienie gorące przesiewa,
Lecz chłód się unosi z nad wody.
I szumią pobliskie wysokie drzewa
O pięknie polskiej przyrody.

Szumią o ciszy poranków pogodnych,
O polnych kwiatach pachnących,
O łąkach zielonych, miękkich i miodnych,
Kroplami rosy lśniących.

Słowiczej pieśni akompaniują
Gdy płoną wieczorne zorze;
Szmerowi potoków leśnych wtórują
I echom – na jeziorze.

Szumią o gęstych przybrzeżnych szuwarach,
Gdzie czapla żerując brodzi;
O grząskich, porosłych kępami,, moczarach,
Skąd kaczka pisklęta wywodzi.

Szumią o wietrze, który im wieści
Różne przynosi z daleka,
Który ich liście oddechem swym pieści,
A potem w nieznane ucieka.

Który porusza łagodnie falami
I toń przezroczystą całuje
I nieuchwytny razem z mewami
Beztrosko nad wodą szybuje.

Nadyma żagiel, lśniący w słońcu,
Pomaga łodzi płynąć,
Unosi się w górę, by jednak w końcu
Gdzieś nad jeziorem zaginąć...

Szumią gałęzie o dzikich trwożliwych
Zwierzętach, w puszczy żyjących
I przed kulami okrutnych myśliwych
Czujnie się w gąszczu kryjących.

Czasami w takim szumiącym drzewie
Zdumienie się dziwne budzi,
Że w niepojętym, zawziętym gniewie
Człowiek zabija i ludzi.

Szumi więc drzewo w poważnej zadumie
I na wyjaśnienie czeka:
Dlaczego człowiek szanować nie umie
Życia drugiego człowieka?
.........................................................
Zegar już bije godzinę szóstą,
Wilgotna mgła się wytwarza...
Rzeczywistością samotna, pustą –
Świadomość mnie przeraża.

1949



GDZIE JESTEŚ?

W przedostatnim dniu września,
W godzinach porannych
Konało serce twoje na warszawskim bruku,
Wśród morza płomieni, w niemilknącym huku,
Wśród dymu, zgrzytu i salw nieustannych...

I Ciebie, coś braci ginących ratował-
Porzucono samego na pastwę zbrodniarzy,
I nikt się nie schylił do twej twarzy
I krwi, płynącej z ran, nie zatamował.

Syneczku! – niepokój mnie szarpie na nowo,
Bo już się nie dowiem jak bardzo cierpiałeś
W skonania chwili; może próbowałeś
Przesłać mi ciche pożegnalne słowo...?

I teraz, chodząc po smutnych cmentarzach
Każdą mogiłę całuję oczami,
Bo szukam Ciebie i pytam czasami:
Gdzie jesteś Synku - tu, czy na ołtarzach?

27 października 1949r.




CZY ZNASZ?

Czy znasz te uderzenie
Wrażej przemocy piekielnej
I poniewieranie, niszczenie,
Idei nieśmiertelnej?

Czy znasz tę pracę podziemną,
Powstania czyn szaleńczy...
I siłę ducha tajemną,
I zapał – ten młodzieńczy?

Czy znasz te ciemne otchłanie
Walki i męstwa bez granic,
O pomoc daremne wołanie,
Ofiary złożone... na nic?

Czy znasz to straszne cierpienie,
Które przenika w głąb serca
I każde szlachetne dążenie –
Paraliżuje, uśmierca?

Czy znasz ten ból dotkliwy,
Gdy wróg nikczemnie gnębi,
I jego śmiech zjadliwy,
Gdy skon twe czoło ziębi?

Czy znasz te życie skrwawione,
Odarte z miłości i złudzeń,
W ojczystą ziemię rzucone
Bez blasków i bez przebudzeń?

Czy znasz ten bunt bezsilny
I to powolne konanie,
Gdy mrok osnuwa mogilny –
Twoje jedyne kochanie...?

(Warszawa, 1948r.)




SAMOTNOŚĆ

Jak mam żyć dalej na tym świecie smutnym,
Gdy myśli z tęsknoty drętwieją.
Jak się pogodzić z losem okrutnym?
Skąd brać siły, które topnieją?

I dokąd iść mam powolnym krokiem
Wśród tylu dróg splątanych?
Gdzie szukać mam swym zmęczonym wzrokiem
mogił zapomnianych?

Jak mam się nie chwiać, gdy burza szaleje,
Gdy wiatr nogi mi podcina,
Gdy coraz dalej unoszą zawieje
pamięć mojego syna...

jakże mam przebrnąć bez żadnej pomocy
przez bagna i trzęsawiska?
Jakże nie upaść wśród ciemnej nocy,
Gdy ziemia taka śliska?

Jak mam ominąć piętrzące się skały
Mojej niedoli samotnej,
Gdy w mroku tonie horyzont cały
I nie ma ścieżki powrotnej.

Z rozbitej łodzi w fale spienione
Czy zdołam się odważnie rzucić
I w którą trzeba mi płynąć stronę
By do Ojczyzny wrócić?

Gdzie mam odpocząć, na czyim ramieniu
W starości oprę swą postać?
I wreszcie, na którym przydrożnym kamieniu
Usiądę, by więcej nie powstać?




KILKA LAT PÓŹNIEJ...

Gdy w kilka lat później, jak krwawa pochodnia
W pożodze wojennej Ojczyzna płonęła
I przemoc brutalna – nawała zachodnia
Zachłannie zagładą przez kraj nasz sunęła-

- do walki ukrytej, do walki podziemnej
stanąłeś Syneczku, odważnie i śmiało,
i mocą przedziwnej siły tajemnej
żołnierzem się stałeś, choć lat miałeś mało.

I tu się zaczyna gehenna dni wielu:
Łapanki, obozy, więzienia, męczarnie...
W dążeniu niezłomnym do świętego celu
Ginie młodzież polska świadomie, ofiarnie.

Ulica, podwórze, wnęka, brama domu,
To teren zasadzek podstępnych i zbrodni,
Na którym czyhają z każdego załomu
Żandarmi – na życie znękanych przechodni.

O każdej godzinie – rewizje, obławy
Trzymają człowieka w szponach okrutnych,
Lecz zapał Twój Synku i praca dla sprawy
Podnosi na duchu wątpiących i smutnych.

Kiedy co wieczór słońce gaśnie w niebie,
Niepokój złowrogi gnębić mnie zaczyna,
Boś jeszcze nie wrócił, jeszcze nie ma Ciebie...
Okropna trwoga krew mi w żyłach ścina.

I chociaż jest późno, wychodzić nie wolno-
Wybiegam w ciemność na Twoje spotkanie,
Lecz nie opiszę ręką nieudolną,
Co czuję wówczas – moje Ty kochanie!

A potem... potem... gdy na barykadach
Walczysz o wolność w tak nierównej bitwie
Lub bierzesz udział w szaleńczych wypadach, -
krzyk mój drętwieje w błagalnej modlitwie.



cd  Kapitulacja

Na czyją cześć makabra brzmi?
Za kogo wznieść ten puchar krwi?

Krew płynie z ran na gruz i bruk..
Szatański plan wykonał wróg.

Wynosi z bram bogaty łup
A dla nas tam pozostał grób.

I żaden dzwon nie dźwięczy w dal,
By uczcić zgon, ogłosić żal...

Na jaką wieść otwarto drzwi?
Na czyją cześć wznieść puchar krwi?




    CZASAMI....

Mróz brylantami szyby ozdabia,
Lśniące w blasku księżyca.
W ciszy gwiaździstej nocy zimowej
odpoczywa ulica.

Czasami tylko tramwaj zadzwoni
Zupełnie niespodziewanie.
Czasami tęsknota bólem uderzy
I w sercu pozostanie.

Parowóz zagwiżdże raptem wśród ciszy,
Sapiąc zadudni z hałasem
I echem któregoś z Tobą rozstania
W pamięci odezwie się czasem:

Oddala się pociąg, zamiera stopniowo
Jego stukot miarowy...
Jedziesz Syneczku, do Mszany Dolnej
Na obóz wypoczynkowy.

Z oświetlonego peronu gonię
Po szynach wzrokiem stroskanym
Za moim dzieckiem, moim Antosiem-
Jedynym, rodzonym, kochanym.

Idąc z powrotem do pustego domu,
Miłością Cię błogosławię;
Życzę ci szczęścia zawsze i wszędzie,
W nauce i nawet w zabawie.

Wrócisz radosny po kilku tygodniach
Z zapasem nowych wrażeń
I matce może cokolwiek opowiesz
Ze swoich prawdziwych wydarzeń.

Opowiesz o górskich widokach wspaniałych,
O szczytach, śniegiem pokrytych
I podczas wycieczek z towarzyszami
Również i przez was „zdobytych”.

Opowiesz o wietrze, który Twe czoło
Opalił na brązowo.
A potem zaśpiewasz z junackim humorem
- piosenkę obozową.

Wracaj Syneczku... dlaczego nie wracasz
Niepokój szarpie myślami...
Kiedyż to było...? mi się majaczy –
Wesoły Twój uśmiech.... czasami.

(Warszawa, 1950r.)




PAJĘCZYNA

W gasnącym świetle wczorajszych dni
Umiera przeszłość skrwawiona...
Zwisa nad oknem pajęcza sieć
podarta, postrzępiona.

Niedawno ja pająk misternie snuł,
Pracował zawzięcie, gorliwie,
Czatując z ukrycia, czyhał na łup
I zdobycz porywał łapczywie.

Tak było wczoraj, bo teraz już
Nie ma pająka na ścianie
I niepotrzebny pajęczyn strzęp
Wkrótce zmieciony zostanie.

Człowiek, dla siebie budując dom
Z betonu albo z granitu –
Chciałby w nim zawsze szczęśliwie żyć
Spokojnie, wśród dobrobytu.

Lecz życia ludzkiego mozolny trud
W przestworzach też się rozpłynie,
I zginie w wieczności po nim ślad,
Jak po tej pajęczynie.

Czas całe globy kruszy na pył
I z pyłu tworzy planety...
W gasnącym świetle minionych chwil
przeszłość umiera .... niestety.

1950




NIE WARTO...

Nie warto myslami siegać daleko,
fantazją nimi kierować.
Nie warto być pewnym, że życia krótkiego
uda sie nie zmarnować.

Nie warto prawdy szukać w zwatpieniu,
nie warto wątpić w młodości,
gdy siły jeszcze nie wyczerpane
i serce pełne ufności.

Nie warto za wiele wymagać od losu
i walczyć z przeznaczeniem.
Nie warto płomienie ludzkiej niezgody
Próbować gasić sumieniem.

Nie warto się martwić, że sen o szczęściu
zostanie przerwany brutalnie
przez rzeczywistość, która na nowo
umysłem zawładnie realnie.

Nad zagadnieniem buty po śmierci
nie warto na prózno sie biedzić,
bo tego żadenn filozof, czy mędrzec
nie może na pewno wiedzieć.

Nie warto marzenie pieścic nadzieją,
Żeby zawodu nie doznać;
Lepiej wytrwale dążyć do celu
Potegę nauki pozznać.

Nie warto iść ciągle i zawsze pod górę,
by w przepaść się nie stoczyć;
bezpiecznieej zamieszkać wśród pól w dolinie
i dom swój opieką otoczyc.

Po pracy długiej, mozolnej - nie warto
czekać na ciszę wytchnienia,
które przychodzi zwykle za późno,
nie dajac ukojenia.

Nie warto się cieszyć, że dzień wczorajszy
Już nigdy  nie powróci,
Bo teraźniejszość wroga, bezwzględna
Tę radość złośliwie ukróci.

Nie warto kołatać do drzwi zamkniętych
Dla smutnych i opuszczonych
I opowiadać nikomu nie warto
O latach w udręce spędzonych.

Nie warto zapomnieć o tych, co siebief
Na stosie ofiarnym złożyli,
Którzy największa odwagą – jedynie
Nieznaną mogiłę zdobyli.

Nie warto wierzyć, że sprawiedliwość
Krzywdy wynagrodzi.
Nie warto żałować, że w mrok nieistnienia
Samotne życie odchodzi.

Nie warto się dziwić, że człowiek zwyczajny
Nie dopomoże w potrzebie,
Lecz przede wszystkim pamiętać należy:
Nie warto żyć tylko dla siebie.

(1950r.)




SERCE PRZYPOMINA...

Wychowałam, Ciebie, Synku
Pracą i staraniem.
Wychowałam Cię, Syneczku
Najtkliwszym kochaniem.

Wychowałam Ciebie moją
Troska bez wytchnienia;
Niepokojem, który nocą
W koszmar sen zamienia.

Tyle razy groźnej śmierci
Życie twe wydarłam.
Tyle razy razem z Tobą
Omal nie umarłam.

Chciałam wówczas żyć dla Ciebie
Chciałam Cię ratować;
Chciałam mocą mej miłości
Dolą Twą kierować.

Nikt w tym trudzie nie dopomógł,
Otuchy nie dodał,
I o Tobie nikt nie wiedział
Ręki nikt nie podał.

Lecz, gdyś wyrósł na dzielnego
Odważnego chłopca-
Zagarnęła Cię, jak swego
Wola nowa, obca.

Dowiedziano się od razu
O Twoim istnieniu
I posłano cię, byś zginął
W najkrwawszym płomieniu.

A gdyś skonał za Ojczyznę
Ranny, wyczerpany –
Znowu stałeś się natychmiast
Zbędny i nieznany.

Jestem równie niepotrzebna,
Bo nie mam już syna,
Który mógłby być zabitym...
Serce przypomina.

Inne czasy, pełne trwogi,
Pracę ponad siły
Po to tylko, by cię młodo
Złożyć do mogiły.

(1950r.)



UMIERASZ NA GRUZACH....

Podczas ataku, w ogniu armatnim,
W przededniu końca tej krwawej rozprawy,
Żegnając Ojczyznę spojrzeniem ostatnim,
Umierasz, Syneczku na gruzach Warszawy.

Ze zgliszcz moich złudzeń, wierzeń i marzeń
Wyrasta olbrzymi wysoki kopiec,
Pod którym w popiele niezwykłych wydarzeń
Najdroższy mój skarb leży-zabity mój chłopiec!

Na symbolicznej Twojej mogile
Znicze pamięci niechaj zapłoną,
Bo  mojej, Syneczku tęsknoty tyle –
Rozpłynie się wkrótce za śmierci zasłoną.

Na symbolicznym Twoim cichym grobie
Niechaj się ścielą białe powoje...
Samotna, zbolała, w ciężkiej żałobie –
Idę ku Tobie – biedne dziecko moje.

........................................................
powoli się sączy gęstniejący mrok,
wiatr w górze chmury kolebie...
daremnie wytężam zmęczony wzrok
nie widzę znaku od Ciebie....
(Warszawa,11 listopada 1948r.)


TUTAJ, NA POWĄZKACH...

Tutaj na Powązkach, jest ciszej inaczej;
Tutaj nie dochodzi żaden głos ze świata;
Chyba tylko wrona złowieszczo zakracze,
Albo gdzieś zadźwięczy zardzewiała krata.

Tutaj jest inaczej – ciszej i spokojniej,
Nie widać szkieletów rozwalonych murów.
Ogarnia mnie apatia, idę coraz wolniej
W mgłę, łagodzącą zarysy konturów.

Odczytuję napisy w granicie wyryte,
Na fotografie patrzę wnikliwie, uważnie,
Znajdując często myśli ukryte
W twarzach pogodnych, czy smutnych przeważnie.

W wilgotnej ziemi, w prochu i pyle
Leżą miliony serc podeptanych,
Niedokończonych prac, zmagań tyle –
Kiedyś ....potrzebnych i kiedyś....kochanych.

Tak musi być, na to nie ma rady,
Takie jest już przeznaczenie człowieka;
Że na wielkie czyny i nikczemne zdrady
Nieunikniony, zachłanny grób czeka.

Tam - jeszcze dalej, na równej przestrzeni,
Drewnianych krzyżyków szeregi się jeżą;
Tam nie ma drzew starych, bogatych kamieni,
Tam – chłopcy, powstańcy warszawscy leżą....


I tylko pośrodku w tej dużej kwaterze
wznosi się czarny pomnik z granitu;
on jeden pamięci Bohaterów strzeże
i majestatu wiecznego niebytu.

Pod która tabliczką z napisem "nieznany"
mam złożyć swe myśli łkające tęsknotą?
Wszak niosę dla Ciebie, Syneczku świetlany -
bezmierne kochanie z najczulszą pieszczotą.

Chciałabym Synku, by życie w przestworzach
nie było mitem, przez ludzi wyśnionym;
żebyś tam, błądząc po jasnych bezdrożach, -
nie był samotnym i zagubionym,

Życzę Ci, żebyś w tej wędrówce wiecznej
potegę swego ducha na zawsze zachował;
byś znalazł źródło miłości bezpiecznej,
lecz, żeś poległ za Polskę - tego nie żałował

W zapadajacej powoli pomroce
jesienny, ponury dzień już wkrótce zaśnie
nikłe światełko w oddali migoce,
ale niedługo i ono zagaśnie.

W listopadowy wieczór zimny, smutny,
jakby otepiała, - znękana do ostatka,
dźwigając z powrotem w sercu ból okrutny
wraca z cmentarza nieszczęśliwa matka...

listopad 1948

JEDENASTY LISTOPADA

W listopadową noc głuchą i ciemną
Urodził się Syneczek mój – taki malutki..
Cisza dziwna, kojąca płynęła nade mną,
Unosząc w nieskończoność zmartwienia i smutki.

A było to przypadkiem święto wyzwolenia
Ojczyzny niepodległej, więc też przypuszczałam,
Że jest to znak szczególny, co opromienia
Nowe, wątłe życie, które już kochałam.

Mijały szybko lata pracy mozolnej,
Troski codziennej o mojego Synka,
Co rósł na polskiej ziemi, niczym kwiatek polny,
Pnąc się ku słońcu, jak młoda roślinka.

Pamięci tych lat dawnych - żaden czas nie zatrze,
Żadne łzy nie zmyją piekącej tęsknoty.
Sercem udręczonym w przeszłość moją patrzę;
Widzę cienie i blaski, upadki i wzloty.

Raptowna śmierć Syna rozdarła mą duszę
Na strzępy krwawiąca...śmierć podczas powstania...
Jęku rozpaczy nigdy nie zagłuszę
I nie umniejszę swego kochania.



URODZINY ANTOSIA

Na świecie znowu jesienna szaruga,
Znowu listopad wrócił w nasze strony,
Znowu dzień krótki, a noc taka długa –
Szarpie myślami mój umysł zmęczony.

Odezwij się Synku...jakimi kwiatami
W dniu Twych urodzin –Twój portret ozdobię?
Gdzie odnajdę Ciebie? Jakimi słowami
O mojej tęsknocie – opowiem Tobie?

Dzień ten dawniej przynosił dużo śmiechu, wrzawy,
Humoru wesołego, najszczersze życzenia,
Niespodzianek wiele wśród gwarnej zabawy
I – tę zdrową, młodą radość istnienia.

A dzisiaj... nie ma nikogo, pusto dookoła,
Wiatr tylko za oknem smutną pieśń zawodzi;
Wsłuchuję się w tą skargę, ale nikt nie woła,
I nikt do Ciebie, Synku, dzisiaj nie przychodzi.

To nic, że jest pochmurno – pójdę na cmentarz,
Żeby tam wśród mogił porozmawiać z Tobą
I zapytać Ciebie, czy jeszcze pamiętasz
Ruiny Warszawy, okryte żałobą?

Na każdej ulicy męczeńskiego miasta
Ze zwalisk i gruzów unoszą się wspomnienia,
Ale nowe życie na zgliszczach wyrasta,
I usuwa przeszłość w mroki zapomnienia.
..................................................................



WSZYSTKO MI JEDNO.....

Wolałam nie widzieć, że jest tak ciemno,
Że czarna chmura wisi nade mną,
Wolałam nie słyszeć, jak ludzie płaczą;
Wolałam ominąć dolę tułaczą.
Wolałam nie znać, co to jest trwoga,
Gdyś walczył daremnie z przemocą wroga...

Lecz teraz, Synku, wszystko mi jedno,
Już już nie wzruszam się dola biedną,
Bo myśli, troski nadzieje i siły
Poszły za Tobą do cichej mogiły;
Bo w wielkim żalu, w krwawej rozterce-
Złożyłam przy Tobie rozdarte serce...
(Warszawa, 1948r.)

MAŁY SKAWEK PAPIERU...

Mały skrawek papieru... patrzy na mnie
Z niego Twoja młoda twarz,
Wpatruję się w drogie rysy- poważne
I szczere spojrzenie masz,
Lecz usta milczą, nieruchome, wysokie,
Gładkie, białe czoło
I śmiałe, szare oczy, co kiedyś umiały
Uśmiechać się wesoło....

Chcę wargami dotknąć Twoich jasnych
Gęstych włosów.
Chcę rozpoznać głos Twój wśród
Tysiąca obcych głosów.
Chcę powiedzieć, że Cię kocham tak,
Jak tylko matka kochać może,
Że nikomu niepotrzebne, biedne myśli moje,-
Tobie tylko złożę.

Chcę mieć talent, żeby stworzyć coś
Dla Ciebie wspaniałego,
Żeby móc uwiecznić każdy drogi szczegół
Z istnienia Twojego-
Słowami wyśpiewać, na płótnie wymalować,
Czy wykuć w marmurze,
Echem zagrać i tonami przepięknymi
Unieść się ku górze.

Chcę Ci w darze przynieść barwy tęcz-
Zapach, świeżych, wonnych kwiatów
I melodią tęsknych słów, zbolałych serc -
Trafić do zaświatów.
Chcę zaszumieć ci falami polskich wód
I mową polskich drzew,
I błysnąć promieniami zórz szkarłatnych,
Jak Twa krew...

Dysonansem brzmią pragnień akordy...
Ciebie nie ma i nigdy nie będzie...
Żołnierską śmierć Twoją widzę zawsze, widzę ciągle, widzę wszędzie...
Jedynie co mi pozostało, to umarła przeszłość
Minionych w trwodze lat
I mały skrawek papieru, z którego patrzy na mnie
Cały wielki świat.
(grudzień 1948r.)

DYMY


Dymy długimi smugami
Po ziemi ścielą się nisko,
A wiatr krętymi drogami
Rozprasza to kłębowisko.

Dymy tu dławią i gnębią,
A tam w przestworzach wysoko
Dyszy nieznaną mi głębią-
Niebo za szarą powłoką.

Dymy po ziemi się plączą,
A w duszy rozpacz się snuje,
I łzy cicho się sączą
I życie się marnuje.

Dymy na ziemię się kładą
Siwym, puszystym kobiercem;
Widzę w nich twarz Twoją bladą
Mym biednym, zmęczonym sercem.

Dymy powoli topnieją;
Widnokrąg się wydłuża.
W oddali ruiny czernieją
Powietrze usypia, odurza.

Dymy topnieją... powoli
Z nich się świat posępny wynurza,
A w mej beznadziejnej doli-
Agonia się przedłuża.

Dymy znikają stopniowo,
A w mojej tragicznej udręce
Rana się krwawi na nowo
I boli coraz więcej.

(1949r.)

Kołysanka cd
     
Grzmot wybuchów ziemią wstrząsa,
Która się zapada...
Wołam Ciebie, lecz z ciemności-
Nikt nie odpowiada.
Gdzie Ty jesteś?
Jaka bronią walczysz z nimi, Synu?
Przecież wroga nie dosięgnie-
Kula z karabinu...

Nad pobojowiskiem strasznym
Księżyc świeci blady.
Nad umarłym naszym miastem-
Tchnie groza zagłady.
A w umarłym naszym mieście-
Nasze dzieci leżą...
Nasiąknięte są ulice
Ich krwią młodą, świeżą.

Znowu płyną kołysanki dziwne,
Smutne tony,
Lecz nie szemrze w nich już strumyk,
Ani gaj zielony,
I nie biorą w nich udziału
Już śpiewacy leśni...
Dysharmonią dźwięczy echo
Tej niezwykłej pieśni.

Śpij Syneczku, śpij jedyny
W swym nieznanym grobie,
A ja jedna tak jak dawniej-
Czuwam tu przy Tobie.
Zamiast trumny –w mej pamięci
Chowam Ciebie, Synku,
I tęsknotę, zamiast kwiatów,
Składam w upominku.

Każda myśl o Tobie-
Rozpacz w sobie kryje.
W samotności, w poniewierce,
Serce moje bije...
Synku, Synku, powiedz tylko,
Czemu to się stało
Czy dlatego, że Cię może
Może kochałam za mało...?
(1949r.)

OCZY, TWE SYNKU....


Oczy Twe, Synku, młodością świeciły
Gdy szedłeś na spotkanie..
Tak dbałam o Twe zdrowie i siły
A nawet o Twoje ubranie.

Oczy Twe Synku, miłością lśniły,
Do wielkich poświęceń zdolną;
O Polsce potężnej sny Ci się śniły,
Widząc Ją piękną i wolną.

Serce Twe, synku, o szczęściu marzyło,
Chociaż go nie zaznało,
Lecz w sprawiedliwość już nie wierzyło,
Gdy w walce nierównej konało.

Życie Twe znikło, jak promyk złoty,
Zgaszony podmuchem cyklonu..
A ja – trwam jeszcze w  udręce tęsknoty
I pragnę rychłego zgonu.

Ja tu trwam jeszcze i pieszczę ustami
Pamiątki po Tobie drogie;
Tulę do siebie, obmywam łzami
Te moje klejnoty drogie.

(styczeń 1949r.)

ZAMIAST KOLĘDY.....


Gorączkowy, wielogłośny rytm dużego miasta
Od kilku dni jest coraz żywszy,
Coraz bardziej wzrasta;
Wszyscy się dokądś spieszą,
W sklepach pełno ludzi,-
To okres przedświąteczny tak do werwy budzi.

Ulica ma jakieś niezwykłe, wesołe oblicze;
W witrynach świecidełka, zabawki, słodycze.
Dzieci oczekują złotej gwiazdki z nieba,
Ale Tobie, Syneczku, już nic nie potrzeba.

Przezorne matki kupiły zawczasu
Choinki zielone, przywiezione z lasu,
Które teraz na wielu balkonach już stoją...
Gdzież ja ci umieszczę choineczkę Twoją?

W przed wigilijny wieczór, w ten wieczór zimowy-
Na chodnikach tłok i ruch wielokierunkowy.
Morze głów się kołysze wśród świateł powodzi,
Lecz Ciebie Synku, nic już nie obchodzi.

A tam- na uboczu, w cieniu stoi ktoś samotny;
Dla niego świat barwny jest już nieistotny.
Dlaczego z kolegami nie poszedł do kina?
Dlaczego się doń nie uśmiecha zalotna dziewczyna?

Dlaczego jest smutny, na nic nie ma chęci?
Dlaczego zabawa – nie wabi go, nie nęci?
Wszak młody jest jeszcze, lecz bardzo znużony,
A wyraz twarzy martwy ma, zgaszony.

Oparty na lasce, w zniszczonym ubraniu,-
To Bohater, co oczy swe stracił w Powstaniu,
Towarzysz mego Syna, jego druh serdeczny...
I otacza ich obydwu, mrok ponury, wieczny.

Wodzowie nieuchwytni, dostojni i dalecy,
Czy widzicie, jak tu męczą się oślepli i kalecy?
- młodzi, przed którymi jest może długie życie,
życie cierpień bezmiernych, a znoszonych skrycie.

Wodzowie, komendanci, co macie żywych synów,
Czy zdajecie sobie sprawę z lekkomyślnych czynów?
I teraz gdy siedzicie przed szklankami wina,
Czy ono wam krew powstańców młodych przypomina?

Wodzowie, komendanci, co macie zdrowych synów,
Czy przewidzieliście następstwa swych pochopnych czynów?
Czy śnią się wam czasem Powstańców mogiły
I chłopcy ci – najlepsi, bez broni, bez siły?

Czy wam się w nocy gruzy Warszawy majaczą
I matki, co swych dzieci już nigdy nie zobaczą?
Czy krzyk rozpaczy, bólu, krzywdy drażni was i nudzi?
krzyk tylu nieszczęśliwych, zmarnowanych ludzi...

(1948r.)



WEZWANIE


O czymże mam mówić jeszcze
W mej tęsknocie bezmiernej?
Temat niewyczerpany w sercu-
Wyczerpał się w słowach;
I z mojej miłości do Ciebie,
Wielkiej wiernej
Już nie stworzę nowych wzorów
Na dawnych osnowach.

Wszystko bezpowrotnie minęło,
Wszystko pogrzebane.
Życie Twe, Synku, legło martwe
U nóg moich.
Powoli, stopniowo, starannie gruzy usuwane,
Ale z duszy mej nie usunięte
Gruzów pragnień Twoich.

Nie wstaną już zastępy naszych
Młodych synów,
By szukać swych morderców,
By pomścić krzywdę swoją;
I zdawałoby się, że konsekwencje
Bohaterskich czynów
Muszą być zawsze naszą wiarą,
Dźwignią i ostoją.

Ciężko mi jest, bo śmierć Ich
Stale w sobie noszę,
Śmierć tylu zabitych, spalonych,
Zamęczonych;
A jedynie o pamięć, należną Im, proszę,
O kilka słów serdecznych,
W wir życia rzuconych...

Wzywam was, Rodacy, byście pamiętali,
Że życie zawdzięczacie tamtym,
Co zginęli...
Co swą Ojczyznę tak bardzo kochali.
Lecz w Jej odbudowie udziału już nie wzięli.

Ich głosy powinny codziennie nas
Budzić do pracy;
Ich odwaga powinna dodawać
Nam siły do walki ze zbrodnią...
Wzywam was Rodacy,
Byście czcią otoczyli powstańców mogiły!

Roboty jest dużo; potrzeba rąk
Do pracy.
Powstają nowe domy; znikają rumowiska.
Tryumfują żywi....
Wzywam was Rodacy –
Wryjcie w swym sumieniu
Powstańców nazwiska!

(1949r.)

TO   NIC.....

W mej pracy szukam sił
Czerpię je ze zmęczenia.
To nic, że do mych żył
Sączy się jad zwątpienia.

To nic, że już mój krok
Niepewny jest, znużony;
Że mój słabnący wzrok
Jest smutny i zamglony.

To nic, że ból mój trwa,
Że życie się rozpada;
Że w duszy rozpacz łka,
Bo zbliża się zagłada.

To nic, że los jest zły,
Że ludzie są nikczemni,
Że polska krew i łzy
Przelane są daremnie

To nic, że ciągle śpiew
Skazańców jeszcze słyszę,
Że ich umarły gniew
W mej jaźni wciąż kołyszę.

To nic, że krzywdy pieśń
W świadomość mą się wwierca;
Że coraz grubsza pleśń
Pokrywa twarde serca.

To nic... bo śmierci wiew
Ukoi me cierpienia
I wówczas żaden zew
Nie wskrzesi już wspomnienia;

Bo wówczas żaden dźwięk
Nie przerwie odpoczynku,
Nie zbudzi nawet lęk –
O Ciebie, biedny Synku.

Ucichnie wtedy zgrzyt
Mojego przerażenia,
Że Twój zaginął byt
Pod pyłem zapomnienia.

Nie dojrzę wówczas rąk
Wzgardzonych i wyklętych
I z nad okrutnych mąk
Do sumień wyciągniętych.

I nędza szarych mas
Mnie wtedy nie zatrwoży,
A nieśmiertelny czas
Mej doli kres położy.

I wśród zdradzieckich fal
Zgubnego przeznaczenia –
Rozpłynie się mój żal
W pomroce nieistnienia.

S Z K O D A

Szkoda, Syneczku Twojej siły –zmarnowanej,
Szkoda, syneczku krwi Twojej- na próżno przelanej.
Szkoda Twojej młodości Synku- pięknej, zuchwałej
I szkoda Twej miłości Synku – wielkiej, wspaniałej

Szkoda ducha Twego uniesień – szlachetnych, śmiałych
I dążeń Twoich do wielkiego celu – odważnych, wytrwałych
Szkoda zgasłego Twojego życia –tak wcześnie,
I szkoda tylu cichych melodii – Twych pieśni.

Szkoda Syneczku, Twoich marzeń –nieziszczonych,
I snów upojnej nocy majowej -      niedokończonych.
Szkoda, Syneczku, Twoich skrzydeł – połamanych,
I szkoda, Synku, Twoich czynów – już zapomnianych.

1949

MNOŻĄ SIĘ CHWASTY...

Śniegi stopniały i słońce
Dłużej i cieplej już grzeje.
I coraz bliżej do końca
Złudnej, nietrwałej nadziei.

Ziemia do życia się budzi
Gaj znowu się wiosną zieleni...
I coraz jest więcej złych ludzi,
Co serca mają z kamieni.

Znikły szlachetne porywy,
Wygasła miłość Ojczyzny...
Mnożą się chwasty, pokrzywy,
Unosi się zapach stęchlizny.

Czemu tak mało radości,
Czemu tak dużo goryczy?
Przecież to wiek wspaniałości
I wielkich technicznych zdobyczy.

Straszna wojenna pożoga
Sumienia też wypaliła.
Ogarnia smutek i trwoga,
Zanika odwaga i siła.

I tylko potęga zniszczenia,
Hańby i zdrady potęga
Lud w niewolników zamienia
I w jarzmo wolę zaprzęga.

Kraj zlany krwią męczenników,
Warszawskich powstańców, żołnierzy...
Wszędzie tak wiele krzyżyków
Na grobach poległej młodzieży.

Kraj zlany krwią bohaterów-
Ojców, braci i synów,
Poległych bez złotych orderów
I bez zaszczytnych wawrzynów.

Odeszli mocni i skromni,
Żal głuchy zostawiając,
Lecz teraz ich rzadko kto wspomni,
W nurt życia się chciwie rzucając.

I matek o martwych twarzach
Jest coraz mniej już na świecie...
I na opuszczonych cmentarzach –
Gromadzą się chwasty i śmiecie.

(1949r.)

PLĄCZE SIĘ CZARNA I DŁUGA NIĆ


Wyszywam na kanwie żałobny ścieg
Mojej tragicznej niedoli.
Tęsknotą smutek na serce legł,
Żal sączy się powoli.

Plącze się czarna i cienka nić
W zmęczonych moich dłoniach...
Jakże tu dalej tworzyć i szyć,
Kiedy ból piecze w skroniach?

Plącze się długa i czarna nić
W zdrętwiałych palcach moich...
Jakże mam dalej kochać i żyć,
Gdy nie ma oczu twoich?

Przede mną piętrzy się wysoki mur,
A za mną –rumowiska...
W tkany mozolnie ponury wzór –
Uważnie przyglądam się z bliska.

Czasami w ciemna i głucha noc
Snuję ten szlak aż do świtu,
I z mojej miłości dobywam moc,
By Ciebie wywołać z niebytu.

I łudzę się wówczas, że z moich snów
Wynurzy się twoja postać,
Że Ciebie za chwilę usłyszę znów,
Że zechcesz ze mną pozostać.

I spływasz, Syneczku, z niebios, jak świt,
W różane obłoki spowity...
I zdaje się wówczas, że krwawy Twój byt
W spojrzeniu jest Twoim ukryty.

Wyrastasz, syneczku, przede mną jak kwiat,
Spod gruzów wydobyty...
I chce mi się krzyknąć na cały świat,-
Że żyjesz, żeś nie zabity!

(1949r.)

POWĄZKI


Opada rdzawy jesienny liść
I pod nogami szeleści.
Dokąd bez celu mam dalej iść-
Niech mi ten szelest obwieści.

Tutaj przeszłości tragiczny bieg
Jest na granicie wyryty,
I spokój posępny, ponury legł
Wśród głazów i mogił ukryty.

W starych alejach stoją od lat
Duże, bogate grobowce...
Widzę tu walki rozpaczliwej ślad:
Zburzone kamienne pokrowce.

Lała się młoda, gorąca krew
Na trumny i na kości,
Wówczas, gdy chłopców powołał zew
Bronić czci i wolności.

I nieraz głęboki, wilgotny grób
Był arsenałem i schronem,
W którym powstaniec wśród groźnych prób
Znajdował wytchnienie przed skonem.

Padały pociski ogromnych dział,
Ziemia od wstrząsów się chwiała.
Ginęli chłopcy, gdy atak trwał,
Krew ich na trumny się lała.

A teraz spokojnie i cicho tu,
Na drzewach złoci się jesień...
Idę powoli, bo brak mi tchu,
I brak Twych Synku, uniesień.

 1949


NIE DLA CIEBIE....


Nie dla Ciebie znów zawitał w nasze strony
Rozśpiewany, roześmiany – maj zielony.
Nie dla Ciebie złote słońce śle promienie
Lecz o Tobie szumią lasy i strumienie.

Nie dla Ciebie pachnie dzisiaj kwiat jabłoni;
Nie dla Ciebie konik polny w trawie dzwoni;
I obłoki po tym niebie turkusowym
Nie dla Ciebie płyną szlakiem opalowym.

Wczesnym rankiem z liści klonu krople rosy
Nie opadną już na twoje jasne włosy.
Powiew wiosny twego czoła nie opala
I nie nęci cichym pluskiem srebrna fala.

Ciebie nawet wiatr gwałtowny nie ochłodzi
I w wytchnieniu po twej pracy-nie przeszkodzi;
A wołanie nieszczęśliwych żywych ludzi
Do żadnego czynu Ciebie – nie obudzi.

Mój Syneczku, mój rodzony, mój jedyny-
Już nie widzisz, jak tu rosną jarzębiny
Jak ruszają niespokojnie gałęziami,
Jakby płacząc nad powstańców mogiłami.

Mój syneczku, mój jedyny, mój rodzony-
Nie dla Ciebie zakwitł znowu maj zielony
Nie dla  Ciebie sypnął złotem światłocieni...
Chyba tylko łka po Tobie- szmer strumieni.
(1949r.)

BŁĄDZĄC WE MGLE....


Rozmowa moja z tobą, to właśnie wiersze,
Które na martwy papier z serca płyną..
Wolno mija czas –godzina za godziną
I samotność zatacza kręgi coraz szersze.

Do mojej świadomości prawie nie dociera
Odgłos walki zawziętej, o dobro materialne,
O szczęście tu, na ziemi –przeważnie niezniszczalne,
Co to się ma dnie sumień często poniewiera.

Teraźniejszość już nie ma dla mnie żadnego uroku:
Nie cieszy powiew wiosny, i nie nęci piękno kwiatów,
Nie obchodzą wyniki wojen i krążenie światów,
I chaos obecnego trwania –niknie, ginie w mroku.

Otoczenie jest mi obojętne, obce, nierealne...
Dziś –przeszłością tylko myślę, czuję, dyszę;
Dziś na falach wspomnień tęsknotę swa kołyszę
I ciągle na nowo przeżywam wypadki fatalne.

Sama nie wiem, gdzie się kończy sen i zaczyna jawa;
Czy rzeczywiście, syneczku, miałam Ciebie blisko,
Czy naprawdę istniał dom rodzinny, rodzinne ognisko?
A potem spłonęło wszystko nagle, jak pochodnia krwawa.

Błądząc we mgle, gdzie nie ma nigdy blasków słońca,
Szukam Ciebie, jedyny, ale trafić nie  mogę
Na ślady twoje zatarte, na ciernistą drogę,
Którą bohatersko szedłeś synku, -aż do końca.

Modlitwą cichą gorącą są te smutne wiersze,
Pisane w wielkim żalu, w rozterce mego ducha...
Skarg tych nikt nie czyta, skarg tych nikt nie słucha,
Chociaż łkają w nich uczucia najlepsze, najszczersze.

(1949r.) 

TAK SAMO, JAK DAWNIEJ


Trzeba o tym pamiętać, że te lat tysiące,
Które wizją przyszłości po za nami legły,
Zawierały w sobie tętno niemilknące,
Że różnymi drogami losów i przeznaczeń biegły.

Innymi prądami teraz się płynie;
Inne są niż dawniej, wojny i ustroje,
Ale pamiętajmy o tym, że ten wiek też minie
I znowu się zmienią ogólne nastroje.

W różnych epokach są różne obyczaje;
Nie ma dwóch jednakowych umysłów na świecie;
A każda rozśpiewana wiosna inna się wydaje
I barwą świeżych wrażeń na nowo się kwieci.

Na tle tych ciągłych wielkich przeobrażeń
Niewypowiedzianym pięknem tchnie przyroda cała.
I jako wynik przedziwnych skojarzeń-
Kształtuje się myśl wolna, bogata, wspaniała.

Jednak uczucie wewnętrzne, indywidualne
Prawie zupełnie się nie przeistacza.
I widmo śmierci, jak zawsze realne –
Instynktownym lękiem każdego otacza.

Tak samo jak dawniej, spracowane ręce
Wyciągnięte są błagalnie ku jaśniejszej doli;
Tak samo matka w najstraszniejszej męce
Po stracie swego syna – umiera powoli.

Taka sama nienawiść często ludzi gnębi;
Tak sama miłość – serca opromienia,
Wydobywając się z najtajniejszej głębi
I wypełniając, jak kiedyś, wciąż nowe istnienia.

Nieprzewidziane naszych przeżyć skutki
Nawet w wypadku pozorów szczęścia czasami-
Kryją w sobie troski, niepokoje, smutki,
Pieką szyderstwem, ironią i spływają łzami.

Znanym od wieków ponurym refrenem
Brzmią skargi nędzarzy, chorych, ułomnych;
A ziemia, jak ongiś, jest ciągle terenem
Walk krwawych, okrutnych i cierpień ogromnych.

Od początku świata wśród starć i ewolucji,
Tylko w innej formie –to samo się powtarza;
I pomimo kataklizmów, wstrząsów, rewolucji-
A na grobach nowe życie się wytwarza.

1949r.

A TUTAJ...


Gdzieś morze cicho szumi
I zorza się srebrzy na fali...
A tutaj – wiatr łkanie tłumi,
Jękiem zawodząc z oddali.

Gdzieś kwitną białe róże,
W ożywczych blaskach słońca...
A tutaj –szaleją burze
I smutek dławi bez końca.

Gdzieś na otwartej przestrzeni
Złocisty łan zboża się słania...
A tutaj – wśród zgliszcz i kamieni
Ukryta jest świętość Powstania.

Gdzieś mija spokojnie życie
I młodzież nie ginie przedwcześnie...
A tutaj krew płynie obficie
I rany pieką boleśnie.

Gdzieś się śmiech wesoły rozlega
I radość fontanną tryska...
A tu – widmo śmierci przebiega,
By w oczy zajrzeć z bliska.

Gdzieś we wspaniałym kościele
Dziękczynną pieśń grają organy...
A tu – świeżych mogił tak wiele,
Leży w nich żołnierz nieznany.

(1949r.)

WSPOMNIENIA...


Ciężkim brzemieniem na mą duszę legło zmęczenie,
Znękane, chore myśli- pragną odpoczynku.
Przy sobie mam jedyny skarb – wspomnienie
O Tobie, dziecko moje, mój rodzony Synku.

Krętą ścieżkę życia brukowałam pracą,
Wytrwałością i mocą śmiałych, zdrowych pragnień
Które naszą przeszłość czynami bogacą,
Lecz za późno rozwiązały tak wiele zagadnień.

A teraz... nie ma celu, nogi w błocie grzęzną
Apatii zupełnej, goryczą zaprawionej;
Jeszcze kilka kroków i w końcu uwięzną
W samotności strasznej, tęsknotą przepojonej.

Ostatni postój w przydrożnym czeka rowie,
W pobliżu zapomnianej, żołnierskiej mogiły
Zdławię w sobie rozpacz i nikt się nie dowie,
Ile w mym kochaniu było jeszcze siły.

Niepokojem zadrżą te konania chwile,
Bo nie będzie nikogo, kto by wziął ode mnie-
Wspomnienia o Tobie, barwne jak motyle,
Przechowywane w sercu troskliwie i daremnie...

(1949r)

MOJEJ MATCE...

Zofii z Krzywców –STACHOWSKIEJ
Zm. 22 listopada 1932r.
...........................................
Wyczerpana, długą, ciężką, zabójczą niemocą-
Byłaś dla mnie Mateńko, jak skrzywdzone dziecko;
I nieraz czuwając przy Tobie ciemna nocą,
Truchlałam przed skonu Twego chwila zdradziecką.

Wsłuchując się w cichy oddech, nierówny, przerywany,
Drżałam na myśl, że już wkrótce odejdziesz ode mnie;
I wchłaniając wzrok Twój kochający i kochany-
Błagałam modlitwą o cud –gorąco, lecz daremnie...

Przyjaciółko moja, ze wszystkich najwierniejsza,
Uginałaś się często pod ciężarem przeżyć ponad siły;
Tułacza twoja dola, ze smutnych –najsmutniejsza,
Dawno legła pod kamiennym sklepieniem mogiły.

Sieroce Twe dzieciństwo i przygarnięcie Ciebie
Do rodziny, gdzie znalazłaś opiekę i serce,
Nauczyło cię pomagać, znajdującym się w potrzebie
I pracować dla tych, co byli w poniewierce.

Pielęgnując chorych z największym poświęceniem,
Nie miałaś czasu dbać o zdrowie własne...
Tak minęła twa młodość, nasiąknięta cierpieniem,
Unosząc ze sobą nieliczne dni jasne.

Uczyłaś dzieci chłopskie – biedne zaniedbane
Historii ojczystej  i naszej polskiej mowy
W czasach, kiedy szkoły takie były zakazane
Przez carski rząd rosyjski- bezwzględny i surowy.

Płynąc z Tobą na małej i wywrotnej łodzi,
Którą huragan miotał w różne strony,-
Widziałyśmy, jak na falach wojennej powodzi
Tonęły życia ludzkie, majątki i korony.

Kochałaś mnie Mateńko, a miłość ta wzajemna
Była źródłem odwagi, otuchy, nadziei;
I zrodzona z niej niepojęta potęga tajemna
Wybawiała nas nieraz z szalejącej zawiei.

W Tobie dużo wiedzy zawsze się mieściło;
Wskazywałaś nią, gdzie jest dobro, piękno, sztuka;
A niewyczerpane twoje serce jeszcze potrafiło
Otoczyć najtkliwszym uczuciem jedynego wnuka.

Wspólnie troszczyłyśmy się o drogie nam maleństwo,
Kochałyśmy je gorąco, ofiarnie, bezgranicznie,
Lecz ratując, gdy groziło mu niebezpieczeństwo-
Nie przeczuwałyśmy, że zginie tak młodo i tragicznie.

„chciałabym wiedzieć, na kogo on wyrośnie?-„
były to ostatnie do mnie słowa Twoje.
potem śmierć zabrała Ciebie bezlitośnie...
zostaliśmy zgnębieni tylko z nim we dwoje.

Teraz jestem sama. Chłopczyk nasz nie żyje:
Poległ, jak bohater, za kraj umęczony...
Pamięć o mym dziecku, rozpaczliwie kryję,
Lecz już o nim zapomniał-człowiek wyzwolony.

1949r.


ZAPOMNIANYM


Znów szmaragdową wiosną,
Mieniąc się barwą błękitną,
Na grobach bratki kwitną
I pnące się róże rosną.

Lecz tam, gdzie leżą nieznani.-
Chwasty się tylko zielenią
Dużą, ponurą przestrzenią,
Bo leżą tam... zapomniani.

Ofiarne swe życie złożyli
W warszawskim powstaniu –za wolność,
Lecz przecież to ich nieudolność,
Że w pomoc wówczas wierzyli.

Pamiętać o nich nie można,
I czasu na to szkoda,
Bo ta ich odwaga młoda
Już teraz nie jest groźna.

Dali się unieść porywom
Zupełnie lekkomyślne,
Więc na Ich grobach rozmyślnie
Wolno się mnożyć pokrzywom.

Jedynie motyl zuchwale
Czasami tutaj zawiśnie
I złotym skrzydłem błyśnie
By wnet pofrunąć dalej.

Możliwe, że gdzieś umiera
Z tęsknoty matka samotna;
Jej boleść jest nieistotna,
Więc niech się poniewiera.

rozbrzmiewa nowa Warszawa
tętnem wielkiego miasta.
A tu na mogiłach wyrasta
Nie siana, dzika trawa...

1949r.



ŚMIERĆ POWSTAŃCA


I przeleci potężnym podmuchem
Groźnym hukiem uniesie się wzwyż;
I na niebie ponurym i głuchym
Z dymu ukaże się czarny krzyż.

I rozedrga się dziwnym łoskotem,
Strasznym bólem uderzy w twa skroń,
krwią spłynie młodą,... a potem
na twym czole położy swą dłoń.

DLA CIEBIE...
„jak wiek dłużą się chwile
od kiedy jesteś w mogile – Synku jedyny....

Antoś mój nie żyje. Poległ w Warszawie jako powstaniec w roku 1944 –29 września
przed południem.
Był dzielny, odważny i kochany przez kolegów.
Pochowano Go prawdopodobnie we wspólnym grobie na Żoliborzu. Leżał cichuteńko
W takiej brudnej, mokrej ziemi –bez trumienki nawet. Nikt ran Jego nie opatrzył, nie
utulił do snu wiecznego.
Całą jesień i zimę był nie pochowany – wiatr szarpał, deszcz moczył, głodne psy może
jadły... w ów piątek straszliwy – nie można było grzebać umarłych, a w sobotę rano nas
wypędzono.
Zginął polski żołnierz nieznany – młody, ofiarny. Czy bardzo cierpiał konając, czy
wołał o ratunek na próżno, a myśl ostatnią serdeczną, czy posłał swej słodkiej dziewczynie?..
Po mojej śmierci nikt o Nim nie wspomni zapewne: koledzy są rozproszeni, niektórzy
nie żyją również.
Antosiu – najukochańszy, oczekiwany, wymodlony.. nie gniewaj się, że cię powołałam
Do istnienia wśród intryg, podstępów, niezgody, zawiści, okrucieństw i barbarzyństwa,
Skazując na ból i zagładę przedwczesną, zdradziecką. Nie gniewaj się, przebacz, przemów
Do mnie, przemów koniecznie... Przecież nie pożegnałeś się ze mną jeszcze, jakże to być
tak może?
Pozostawiłeś mnie samą, samiuteńką, na poniewierkę, pośmiewisko, na takie
męczarnie straszne, które jednak niczym są może w porównaniu z tymi, jakich doznałeś
umierając – dziecko moje skrzywdzone, serdeczne...
Nie zdążyłeś zaznać szczęścia i radości, gdyż zabito Ciebie w dwudziestym pierwszym
Roku życia, po pięciu latach narażania się bezustannego, wreszcie – po dwóch miesiącach
Walki nierównej, potwornej, bohaterskiej, samobójczej i ....niepotrzebnej.
Wracają chłopcy z niewoli, z obozów. Ty tylko nie wrócisz już nigdy i nigdy, nigdy nie
Zawoła do mnie „mamo”. Nie usłyszę też nigdy piosenki Twojej jak dawniej, wesołej
lub rzewnej.
Chcę spłynąć jedną łzą przeogromną w tym miejscu świętym, gdzie poległeś, żeby
Połączyć się z krwią Twoją męczeńska, rodzoną.
Otacza mnie czarna, beznadziejna pustka i samotność zupełna. Jestem jako ten dom
doszczętnie  wypalony i nadający się jedynie do zburzenia.
Nie ma życia, nie ma słońca, nie ma wiary w sprawiedliwość: rozpłynęła się ona w
Przestworzach z dymem płonącej Warszawy, pochłonęły ją czeluście ziemi razem z naj-
lepszymi najszlachetniejszymi obrońcami naszego honoru. I pozostała tylko mgła gęsta,
lepka, dusząca, co nie wsiąka z deszczem i nie unosi się w chmury; pozostało cierpienie
wielkie i śmiech jakiś szyderczy, obłąkany... Jeżeli jesteś, Boże – pytam Ciebie, jak to
się stało, dlaczego, dlaczego, ale i odpowiedzi – również nie ma...
Nieszczęśliwa Matko utraconego syna – i Ty zapewne tak czujesz, tak myślisz. I Twoje
serce kurczy się z bólu i oczy mgłą zachodzą.. Lecz najbliżsi Twoi – wszak kochają
Ciebie, a dziecko pozostałe daje moc i cel do trwania.
Ja już nikogo nie mam na świecie. Twarz moja znękana gniewa i drażni rozbawiony
tłum zadowolonych ludzi, którzy na gruzach i trupach budują sobie skwapliwie nowe
życie.
Luty 1945r.

 





Ze zgliszcz i ruin Żoliborza
Jak widma szare, ogromne-
Wynurzają się  w s p o m n i e n i a.

Dla Ciebie, mój synku, gotuję i szyję,
dla Ciebie prasuję koszulkę niebieską, dla ciebie
Pracuję ciężko i długo.
Do Ciebie śpieszę z biura zmęczona i niespokojna.
Chory jesteś groźnie; błagam o cud i  płaczę.
Wieczór wigilijny. Łamiąc opłatek – pamiętaj.
Toniutku Babunię swoją stareńką,
zapamiętaj jej postać dobrą i drogą na zawsze.
Jesteśmy już tylko we dwoje.
Choinka się pali, promieniem słońca, .
pod nią zabawki i książki.
Widzę Ciebie, mój maleńki






 .
A teraz widzę jak mi synku giniesz z oczu,
płynąc po falach daleko, daleko.
Synku mój, Synku – wracaj czym prędzej,
bo Wisła taka zdradliwa...
Albo, jak wicher, mkniesz na rowerze,
a za tobą goni nieme westchnienie:
Antosiu –ostrożnie, ostrożnie...
Już późno. Ciebie nie ma. Czekam...
serce uderza mi tak szybko.
Na schodach słyszę kroki, głosy....
Ach  nie! To nie Twoje –
Twój powrót wyczuwam z daleka.

Noc. Znużony zasnąłeś.
Śpij spokojnie.
Boże błogosław i kochaj to dziecko moje jedyne;
Daj mu zdrowie, i siły,
i męstwo i hart ducha,
wytrwałość w pracy, serce prawe
 i szczęścia trochę – o daj mu Panie!

I znowu noc długa, ciemna...
Ach, wiele takich nocy!
Przez sen łowię najlżejsze szmery. 
Chłopczyk mój śpi, równo oddychając.
Czasem ciszę przerywa krzyk, jakiś brutalny,
Gwizd lokomotywy ostry, przeraźliwy,
strzał karabinowy lub jęk syreny alarmowej.
Alarm, Bombardowanie...
to nic... śpijmy dalej, mój Synku
Lecz co to?
Raptem w ciszę wkrada się warkot motoru –złowieszczy, ponury,
Coraz głośniejszy...zrywam się,
serce bić przestaje, myśl drętwieje, truchleję... 
Czołgam się do okna – na balkon:
czarna limuzyna sunie po nowe ofiary. 
Przejedzie, czy stanie?
Boże wszechmocny, sprawiedliwy – broń, chroń,
Ocal, ratuj dziecko moje... ocal je, ratuj, ocal je o Boże!
Granatowa wiatrówka,
zielona furażerka, oznaki podchorążówki, ukończonej
Potajemnie, opaska biało-czerwona z numerem 224-go plutonu,
dwa granaty za pasem,
karabin w ręku  tylko trochę naboi ... i nic więcej.
We wzroku zawziętość, skupienie.
Czy to jest Twój mundur żołnierski, ostatni, Antosiu?

Piekło... huraganowy ogień, ziemia drży w posadach,
kołysze się, zapada...  Domy się chwieją.
Podmuch przelatujących pocisków,
kul, huk rozrywających Się bomb.
Gmachy walą się w gruzy, dym, swąd, kurz, płomienie... 
Noce upiorne, bezsenne. Dni pełne makabrycznej,
 potwornej grozy i lęku, Lęku – o Ciebie... 
Tak smutno patrzysz na mnie zza grobu;
w spojrzeniu twych oczu zmęczonych,
Zgaszonych czai się żal i zwątpienie...
Czy chcesz mi powiedzieć cichutko, tajemnie,
Że krew twoja została przelana daremnie?
Choć wielka była ofiara.

Czerwiec, 1945r.

..............

Nowy mieszkańcu Warszawy,
kolorowe blaski  wymarzonego jutra,
pewnej wczoraj śmierci?
Zatrzymaj się na chwilę, zaczekaj.
Dzisiaj wysoko nad tobą rozpłakało się niebo pochmurne; za tobą
rozpływające się we mgle cienie poległych tutaj powstańców; a pod
tobą szare kamienie.

Brukowy kamień stołecznej ulicy – niemy świadek okrutnych,
wyrafinowanych zbrodni, i wielkich poświęceń, i bohaterskich
zgonów, odgrzebany spod gruzów zburzonych kamienic, obmyty
deszczem z zakrzepłej krwi i kurzu, - na nowo cierpliwie służy
człowiekowi.

Stukają i dudnią  koła po bruku, mkną po nim znowu wozy i samochody,
a ludzie po zajęciach codziennego dnia –wracają do swoich,
do domu.
Triumfująco – beztroskie są ich głosy wesołe
wobec zło-wrogiej, martwej ciszy tamtych –zabitych tak wcześnie, tak młodo.

Posuwająca się wolno wśród zgiełku i wrzawy różnobarwnego tłumu
jakaś kobieta samotna – nie zwraca niczyjej uwagi.
Nogi ociężale prowadzą ją bez celu przed siebie
i wszystko jej jedno, w którą skręcić stronę.
Wszak nikt już, jak dawniej,
nie czeka jej powrotu i nie wybiegnie radośnie na spotkanie.
Nie ma ona domu,
budowanego przez wiele lat ciężkiej, jakże często ponad siły, pracy.
Nie ma rodziny, bo syna nie ma, tak bardzo, tak bezgranicznie kochanego...

Wielka, potężna moc trzyma ją tutaj, w tym mieście straceń i mogił.
Oczy uważnie, uporczywie wpatrują się w każde rumowisko,
w każdą płytę chodnika,
daremnie szukając śladów niegdyś maleńkich, dziecięcych,
a potem chłopięcych – rodzonych, drogich stóp.

Tęsknota bezlitośnie szarpie umęczona pamięć:
 ile razy przechodził tędy, w jakich okolicznościach,
o czym myślał wówczas, jak wyglądał?
 Ile razy i kiedy groziła mu śmierć zdradziecka
 z lufy rozpylacza niemieckiego żandarma?
Ile razy i kiedy uniknął tu cudem rewizji
i nikczemnych ulicznych łapanek? Ile razy.. i kiedy...?

Bezpowrotnie minione dni katuszy i trwogi,
dni pełne męki niezmiernej, straszliwej,
- bolesnym skurczem duszą i dławią, zginają plecy ku ziemi.
Tragiczna rzeczywistość beznadziejnej przyszłości
 teraz już nikomu niepotrzebnej istoty
– nie wzrusza, nie obchodzi nikogo.

O życiu złamanym, o krzywdzie doznanej
mówi jej każda sylwetka na tle gęstniejącego mroku,
 każdy przechodzień, witryna każda,
bo przecież tych kwiatów przepięknych w narożnej kwiaciarni
 – nie zobaczy jej chłopiec już nigdy...
Każde dziecko spotkane, czy uczeń,
czy student zawsze jej przypomina,
jak dużo jest matek normalnie żyjących na świecie.

Coraz dalej idzie, coraz szybciej, nie czując chłodnego,
 przenikliwego wiatru późnej  jesieni,
 ani zmęczenia przemokłych, obolałych nóg.
Przywiodły ją wreszcie pod ścianę
odbudowanej kamienicy,
 w której mieszkała długie, długie lata,
w której przetrwała i wojnę i powstanie do końca.

O, właśnie tam, z balkonu tego,
w bezsilnej trosce,
z obłędnym niepokojem wypatrywała  codziennie,
 co wieczór – swego jedynaka.
W szerokich, oświetlonych oknach
 krzątają się obecnie nieznani jacyś przybysze;
 dla nich to teraz powstaje nowe życie,
 dla nich zacierają się starannie ślady potwornej tragedii
tej biednej, tej dawnej, tej obcej im Warszawy.

Tak, tu w tym miejscu, był przekop wąski,
długi, prowadzący do wylotu kanału burzowca,
 skąd wysuwały się po kolei
skrwawione strzępy młodych straceńców,
lecz ... ilu z nich pozostało tam na zawsze
 – nikt się tego nie dowie nigdy... 
Dymiły się zgliszcza, waliły się domy,
a Oni... ginęli bez jęku.


.Jest późno i zimno.
Deszcz mży coraz większy.
Ruch uliczny powoli maleje.
Jesienny mrok żałobnym kirem osnuwa miasto całe.

Po twarzy płyną łzy, spadając cicho w błoto.
Jest ciemno.
Tych łez nikt nie dojrzy, nikt nie zliczy.
A może, są to zwykłe krople deszczu tylko- duże, czyste, lśniące.

Ledwie widoczna samotna postać kobieca – nie zwraca niczyjej uwagi.

Listopad, 1947r.


W jaki sposób mogę odezwać się do Ciebie,
 w jaki sposób i jaka poczta
doręczy ci ten list, pisany tęsknotą i łzami?
Odchodząc w nieznane –
nie pozostawiłeś przecież adresu swego
 i nie wiem teraz, gdzie mam szukać
Ciebie – Syneczku mój najdroższy, jedyny.

Wsłuchując się w ciszę wiosennych,
czy letnich nocy, w szum deszczu lub w jęk wichrów jesiennych
 – czekam i łudzę się, że przemówisz do mnie,
że usłyszę Twój głos upragniony,
że dasz znać o sobie, że powiesz:
„mamo – wszak jestem”.

Czekam długo, cierpliwie, na próżno czekam;
tak czekać będę do śmierci,
jednocześnie bezustannie powtarzając nieudolne,
 banalne, przesiąknięte bólem słowa – „kocham, bardzo kocham
Ciebie, Antosiu  mój".
 Bo też żadna mowa ludzka, żaden talent
nie jest w stanie odtworzyć,
tego co czuję i jak kocham.
Niechaj ta miłość sieroca
matczyna płynie daleko w zaświaty,
by otulić Cię i ochronić od wszelkiego zła,
czego tu na ziemi, dokonać nie potrafiła.


Nieobecność Twoja i młodość Twój uśmiech,
 promienny, gdzie twa radość istnienia,
i zapał, przywiązanie bez granic do własnego kraju?


Głucho i pusto bez Ciebie,
pomimo, iż tempo wiecznego życia niezmiennie wiruje tu wśród blasków i cieni.
 Co wiosnę zakwita przyroda,
powstają z gruzów miasta,
rodzą się nowe stworzenia,
nowi ludzie,
żeby po dłuższej czy krótszej pogoni za szczęściem lub złotem
 – rozsypać się w pył we wszechświecie i ... gorsze od wrażej kuli –zapomnienie.

Lecz, nie miej, Syneczku urazy i żalu,
że pamięć przyjaciół zawodzi,
że na Żołnierskiej Twojej mogile,
zamiast pomnika z granitu,
krzyżyk jest tylko drewniany, maleńki,
 - bo w sercu moim,
dopóki oddycham,
harmonią dźwięk cichych akordów łka oddźwięk twych myśli i dążeń i czynów
 – bezmierna Tęsknota do Ciebie.
Matka Styczeń 1948r.


ROZWAŻANIA
Nie zatruwajcie mojej tęsknoty
żartami, hałasem, śmiechem,
która dalekim echem – w sercu moim gra.

Nie znieważajcie mojej zgryzoty
gniewem, niezgoda, swawolą,
bo we mnie gorzką niedolą-
rozpacz głucha łka.

I nie przechodźcie koło mnie z pogardą
Dlatego, że jestem zgnębiona
Bo mnie odgradza zasłona,
Za którą płynie łza...

Wszak dolę moja okrutną, twardą
Już wkrótce owionie z pośpiechem
Śmierć zimnym swym oddechem,
Unosząc, gdzie wieczność trwa.

(Warszawa, 1949r.)

PO CO

Martwym spojrzeniem widzę, jak niektóre matki
Z wielkim poświęceniem się troszczą  swe małe dziatki
Jak pracują gorączkowo, nieraz późną nocą...
I ja taka byłam, tylko nie wiem... po co?

Choroba i niedostatek przeważnie idą w parze;
Niedospanych, syzyfowych lat –żaden czas nie zmaże.
Młodość uniesie zdrowie, siły, nadzieję, marzenie;
Pozostanie samotność niedola, tęsknota, przerażenie.

Taką, jak moja – samotność absolutna,
Gdy jedynego syna wydarła śmierć okrutna,
Gdy wszystko, co ukochałam, legło w ciemnym grobie,-
potworną jest i nie ma równej sobie.

Ale bywa samotność mniej tragiczna – inna,
Zdawałoby się nieszkodliwa i bardziej niewinna,
Gdy dziecko się staje obce dla matki, która mu zawadza,
Więc odchodzi od niej sercem i sercem ją zdradza.

Puste i jałowe się wówczas życie staje,
I spokój ulatuje gdzieś w nieznane kraje;
Znękane, biedne myśli boleśnie się trzepocą:
Dlaczego to się stało, dlaczego... i po co?

Mój Antoś poległ w bitwie beznadziejnej;
Dwa miesiące walczył na arenie chwiejnej,
I kiedy jeden dzień go dzielił od końca powstania-
Zginął jak bohater ,bez sławy i uznania.
.
A życie swym niezmiennym trybem dalej płynie,
Wybijając takt śmierci o każdej godzinie;
I chociaż młodzież łudzi się, że jej szczęście wieczne,-
tylko losy umarłe naprawdę są bezpieczne.

Tymczasem starzy, opuszczeni, niepotrzebni już i smutni,
Którym synów najlepszych zabito okrutnie –
Powtarzają, uparcie, rozpaczliwie, z mocą:
Dlaczego tak się stało, dlaczego... i po co?

(Warszawa, 1949r.)

BIAŁY KRZYŻ

Kazikowi Hrebnickiemu- zamordowanemu 18.VIII.1944r.

Z dala od stolicy, pod Skierniewicami,
Gdzie słania się pole ciężkimi kłosami,
Gdzie złocą się zboża szerokie zagony,
Gdzie czasem odpocznie wędrowiec znużony
Pod gałęziami przydrożnych krzaków,
Gdzie ciszę zamąca jedynie chór ptaków,

Gdzie zapach rumianku się mocny unosi,-
tam znad akacji ramiona swe wznosi
samotny, wysoki, drewniany krzyż biały,
z daleka w słońcu lśniący się cały;
a wieczorami cień jego długi
rzuca na drogę liliowe smugi.

Wskazują one, że to ziemia ta święta
Wchłonęła tutaj polskie orlęta.
Tu barbarzyńsko krew młodą przelano:
Bezbronnych powstańców zamordowano-
Dwóch bohaterów, których szlak krwawy
Prowadził z murów płonącej Warszawy.

Jednego z nich zidentyfikowano,
Drugiego natomiast – nie rozpoznano.
I matka może do dzisiaj czeka
Powrotu syna.. a czas ucieka...
Już nie zobaczy swojego dziecka,
Bo je zabiła kula zdradziecka.

A ty Kaziku, szlachetny, czysty,
Coś umiłował kraj swój ojczysty
Ponad naukę, nad młodość swą jasną,
Nad ukochaną rodzinę własną,-
Nie zawahałeś się w najlepszej wierze
Życie swe złożyć w ofierze.

Kaziku drogi, chłopcze serdeczny,
Za wcześnie cię spokój ogarnął wieczny.
Zbolała matka płacze w żałobie
I niknie w  oczach z żalu po Tobie
A tu tymczasem krzyż biały strzeże
Miejsca, gdzie padli nasi żołnierze.

(Warszawa, 1949r.)

WYSTARCZY....

Odwieczna przyroda, zawsze jednak nowa
Jest źródłem życia wszelkiego stworzenia;
Tyle ona tajemnic w sobie jeszcze chowa,
A piękno jej stanowi podstawę istnienia.

To piękno się czuje, tym pięknem się dyszy,
To piękno się widzi oczami kochania,
To piękno w poszumie wód srebrnych się słyszy
I w chwili radości i w chwili rozstania.

By obejrzeć z bliska te cuda natury,
Nie trzeba się tułać po obcym kraju;
Wystarczy wzrok swój unieść do góry
I usiąść cichutko na brzegu ruczaju.

Wystarczy do ręki wziąć kwiatek polny,
Wyrosły na łące, w rowie, czy w lesie;
Wystarczy usłyszeć, jak ptaszek wolny
Piosenkę swoja ku niebu niesie.

Wystarczy ramiona wyciągnąć do słońca
I w dłonie ująć ojczyste przestrzenie,
I umiłować dobro bez końca,
I nim ukwiecić swoje sumienie.

I wówczas serce otworzyć dla smutnych,
Którzy tego piękna dojrzeć nie są w stanie,
Którzy w udręce zmagań okrutnych –
Utracili swoje jedyne kochanie.

1949r. Warszawa

PIEŚNI MOJE...

Przypominają mi się młodości fragmenty zamglone;
Do nich później tak rzadko myślami wracałam;
Czekała na mnie praca ciężka –czasu nie miałam,
Ale teraz... widzę obrazy z przeszłości wyłonione.

Zawsze namiętnie lubiłam drzewa, kwiaty;
Zachwycały  mię ich kształty, odcienie, kolory...
Pamiętam lat odległych majowe wieczory,
Zachodzącego słońca blaski i szkarłaty.

Przez okno otwarte – zapach bzu się sączył
I błogosławiona cisza wiosennego mroku;
Wsłuchując się w ten spokój, pełny uroku,-
Czułam, że on ziemię z niebem łączył.

Za otwartym oknem sad stał nieruchomy;
Ciężkie, ukwiecone gałęzie do wnętrza zaglądały
I wzorzyste, szare cienie na ścianę rzucały.
Wspaniałym się wydawał ten bliski świat znajomy.

Nie byłam w stanie zachwytu tego odtworzyć słowami,
Próbowałam więc go ująć w czarodziejskie dźwięki,
Które, jak kropelki srebrne, płynęły spod mej ręki,
Albo dysonansem Griega płakały czasami.

Utworami Czajkowskiego – kochałam las, potoki,
Tonami Rebikowa – kołysałam pragnienie,
Tęsknotę do piękna, radość lub zwątpienie,
A preludiami Chopina – nasz cały kraj szeroki.

Pieśni moje, łkające cudowną melodią,
Zgubiłam was w długiej, uciążliwej walce;
Zardzewiały struny, zesztywniały palce,
I akordy jęczą teraz złośliwą parodią.

Chociaż mię dzisiaj inna tęsknota pochłania,
I serce boli inaczej i śpiewać nie umie,-
Umieszczam jednak we wspomnień albumie
Te umarłe, dawne, święte miłowania 

(1949

KAPITULACJA

Wybuchów grzmot wśród huku dział,
I  śmierci lot, masakry szał.

Wiruje grad zabójczych kul;
Ogarnia świat, ogień i ból.

Sączy się krew z rozdartych żył
Zagłady wiew pozbawia sił.

Ostatni start. Nierówny bój.
Męczeństwa hart, wysiłku znój.

Uderza grom... w głęboki lej,
Zapada dom Ojczyzny mej.

Płonący gród pożogą lśni.
Nie zbawi cud powstania dni.

Młodzieży kwiat ginie bez trwóg;
Tyle drogich strat nie zwróci Bóg.

Ze ściśniętych szczęk, z pobladłych warg
Wypływa jęk najcichszych skarg.

Rodzi się bunt wśród strasznych prób.
Usuwa się grunt spod martwych stóp. 


MOJE KLEJNOTY

Tylko tych kilka drobnych pamiątek,
Jakie zostały mi po Tobie,
Stanowią cały mój skarb i majątek -
Samotność mą nimi ozdobię;

Tuliłam je tkliwie podczas powstania,
Gdy bomby padały przede mną,
Kiedy o pomoc i moc do wytrwania
Błagałam modlitwą daremną.

Po dwóch miesiącach koszmarnych, jak piekło,
Wśród huku kanonady
I zgliszcz dymiących skąd życie uciekło,-
Pędzono nas szlakiem zagłady.

Zegarek brutalnie z mej ręki zdarto,
Nie szczędząc wyzwisk haniebnych,
Ale rabować nie było – warto
Drobiazgów im niepotrzebnych.

Pomimo, iż miejsca zajmuje tak mało
Tych kilka po Tobie pamiątek,-
Jest w nich wszystko, co mi pozostało;
I koniec, i początek.

I otóż przede mną leży otwarty
Twój notes kieszonkowy,
Taki zniszczony, mały, podarty,
Lecz dla mnie piękniejszy niż nowy.

Szczoteczka do zębów, nożyczki stalowe,
Zepsute pióro wieczne
I rękawiczki twoje skórkowe,
Już teraz dla Ciebie zbyteczne;

Bo nie ma rąk Twoich, które nosiły
Te rękawiczki brązowe;
Rąk, co honoru naszego broniły
Zawsze do boju gotowe.

ULICE WARSZAWSKIE (cd O DWIE GODZINY ZA WCZEŚNIE)

Ulice poryte były wąskimi przekopami,
Zawalone gruzami gorących pogorzelisk,
Wznosił się słup dymu nad kamienicami,
Jak wysoki, oparty o chmury, obelisk.

Codziennie przybywały nowe rumowiska,
Nowe leje ogromne metrowe niewypały
Piaskiem zasypywano żarzące się ogniska,
Które miotacze ognia dookoła wzniecały.

Ze śródmieścia przedostawano się jedynie kanałami,
Gdzie czekała śmierć straszliwa pod każdym wylotem,
Jeżeli dźwiękiem nieostrożnym zdradzano się czasami...
Wychodzono stamtąd, brocząc krwią, ociekając błotem.

Powstańcy na czołgi rzucali się z benzyną;
Przeciw pociskom i bombom – mieli tylko granaty
I topniały ich szeregi z każdą godziną;
Padali na brykach, jak podcięte kwiaty.

Wyczerpani, strudzeni – do boju jednak gotowi,
Chociaż dział nie posiadali –jednak pełni męstwa;
Woleli w walce polec, niż poddać się wrogowi
A umierali z przekonaniem, że giną dla zwycięstwa.

Po dwóch długich miesiącach, kiedy się zdawało,
Że dni męki, grozy, mordu już nigdy nie przeminą,-
w konających sercach echo jeszcze grało,
tę  piosenkę naszą, żołnierską, „tę jedyną”.

1949r. Warszawa

JEŻELI JESTEŚ...

Ani czasu, ani przestrzeni,
Umysł ludzki ogarnąć nie może;
Gdzie początek tych pojęć, gdzie koniec?
Jeżeli jesteś – powiedz mi Boże.

W walce dwóch potęg odwiecznych, wszechmocnych
Miłość – nienawiści, dlaczego nie zmoże?
Po co tyle ofiar? Po co tyle nieszczęść?
Jeżeli jesteś – wytłumacz mi, Boże.

Dobro i piękno, dlaczego nie pokona
Zła i ohydy, czy już nic nie pomoże?
Czy tak być zawsze musi we wszechświecie?
Jeżeli jesteś –odezwij się Boże.

Skąd wszelkie życie swój zaczątek bierze,
By tętnem napełnić bezmierne przestworze,
A potem zginąć... czym jest śmierć człowieka?
Jeżeli jesteś –odpowiedz mi Boże.

Szukając prawdy, szukając rozwiązania
Bram do tych tajemnic nigdy nie otworzę
Siły wyczerpane; dalej iść nie mogę
Jeżeli jesteś – umocnij mię, Boże.

W beznadziejnej wegetacji samotnego istnienia
O mojego syna jedynie się trwożę,
Który cierpiał bardzo i poległ tak młodo...
Jeżeli jesteś – kochaj go, Boże. 

Warszawa,1948r.

SEN...

Dlaczego Synku, tak rzadko
Przychodzisz do mnie we śnie?
Wszak kocham cię jedyny
I tęsknie wciąż boleśnie.
Jeżeli spać nie mogę – myślę o Tobie i płaczę
I łudzę się, ze gdy znów zasnę
To Ciebie znów zobaczę.

Że Cię nakarmię, napoję, Syneczku oczekiwany,
Że Cię utulę, ukoję, wyleczę Twoje rany;
Łzami obmyje moimi
zmęczone Twoje nogi,
Że Ciebie przygotuję
do dalszej długiej drogi.
Noce ponure i straszne
Mijają przeważnie bez Ciebie.
Nie zwracasz się już do mnie
W żadnej poważnej potrzebie;
Nie pytasz o nic, nie trwożysz
O moją starość okrutną;
Nie witasz uśmiechem jasnym,
Nie żegnasz piosenką smutną...

Czasami się jednak budzę
Z niezłomnym przeświadczeniem,
Że byłeś tu przed chwilą realnym
Żywym cieniem.
Szczegółów nie pamiętam
Lecz czuję Twą obecność
I do mej duszy wówczas wszechmocna
Spływa wieczność...

_____________

Syneczku, dlaczego do mnie
Tak rzadko przychodzisz we śnie/?
Wszak kocham cię ogromnie
I tęsknię wciąż boleśnie

Styczeń 1949r.

CZAS...

Czas idzie ciągle naprzód równymi krokami;
Nie można go zatrzymać, ani wstecz zawrócić,
Nie można go wyprzedzić lotnymi wiatrami,
Nie można go niczym pocieszyć i niczym zasmucić.

Bezwzględny, obojętny, nieczuły na wspomnienia-
Idzie czas wiecznie naprzód równymi krokami
I niosąc ze sobą losy, wojny, przeznaczenia,-
Rozrzuca je szczodrze dokoła pełnymi garściami.

Czas idzie szybko, lecz nie jest mu znane zmęczenie,
A tym marszem bezustannym zawarł trójprzymierze:
Z życiem, co w śmierci kończy swe istnienie
I ze śmiercią, co w życiu swój początek bierze.

1949r.

W TYM ROKU...

W tym roku niezwykle zaczął się styczeń
Bo deszcz ulewny pada.
W tym roku zamiast świątecznych życzeń,-
Śmierci mi życzyć wypada.

Śmierci fizycznej, bo śmierć moralna
Dawno mą duszę zabiła
I tylko jakaś siła fatalna
Iluzję życia stworzyła.

A teraz w szyby kroplami dzwoni
I płacze razem ze mną...
Już wkrótce do Ciebie iść nie zabroni
W tę podróż ostatnią, podziemną.

1949r.

WICHER NA DWORZE....

Wicher na dworze blachą kołacze,
Śnieżną zamiecią szparami dmie...
Myślę o Tobie, tęsknię i płaczę
Głos Twój jedyny usłyszeć chcę.

Wicher na dworze burzą szaleje,
Jękiem zawodzi i buntem łka...
Wobec mych cierpień jednak truchleje
I w kilka sekund w bezruchu trwa.

W tańcu zwrotnym wiruje i pląsa,
Siecze boleśnie milionem rózg;
Mroźnym oddechem przechodniów kąsa,
Wpija się w oczy, uszy i mózg.

Trąca o struny harf połamanych,
Dobywa dźwięki sprzed wielu lat;
Leci na groby serc zapomnianych,-
Groby powstańców – bez nazw i dat.

Łopocze nad nimi bezlikiem flag białych,
Wzywa do walki, prowadzi w bój;
Srebrzy się skrami w podmuchach zuchwały
I – woła Ciebie, Syneczku mój...

Śniegiem ukośnie ku chmurom zmierza,
Nagle opada i pełza znów;
Mgłą diamentową w krzyże uderza
Do mogił przenika pieśnią bez słów...

Rozpina żagle podniebnej łodzi
I huraganem płynie wśród fal –
Po opalowej śnieżnej powodzi,
Unosząc zamęt w nieznaną dal.-

grudzień 1948

CZASAMI MI SIĘ WYDAJE...

Wyciągam przed siebie ramiona,
Wytężam wzrok i słuch,
Lecz wszędzie przestrzeń zamglona,
A niej – zamęt i ruch.

W tym zgiełku bezustannym
Mijają ponure dni,
Lecz czasem w blasku porannym
znikają jesienne mgły.

Czasami mi się wydaje,
że słyszę znajomy głos,
Że wicher raptem ustaje,
że pachnie liliowy wrzos.

Że w borze odwiecznym szumią
wierzchołki starych drzew,
 że szumem one tłumią
Zawzięty ludzki gniew.

Ginie tam wszelka niezgoda,
Zawiść, intryga, waśń,
Spokojem oddycha przyroda
I pięknem lśni, jak baśń.

O świcie do źródła czystego
Przybiegną sarenki pić;
W podszyciu lasu gęstego
Łatwo im znowu się skryć.

Na zewsząd ocienionej
polanie, wśród dzikich traw,
 mieni się w barwie zielonej
- omszały, płytki staw.

Pochyla się nad nim spróchniały
Może stuletni, pień,
 rzucając na wodę nietrwały
 fioletowy cień.

A z drugiej strony rośnie
Rozgałęziony krzak
Opodal – wysoko, na sośnie
usiadł drapieżny ptak

Zatrzepotał skrzydłami,
powoli uniósł się wzwyż
nie dojrzał, że miedzy mchami
przemknęła polna mysz.

Las swą opowieść snuje
szeptem najcichszych tchnień;
w nim życie również pulsuje
I pełen przygód jest dzień.

Tam też jest troska o dzieci
walka o byt i trud.
Nie zawsze słońce świeci
I nieraz dokucza głód.

Lecz nie ma tam nienawiści,
Fałszu, podstepu, zdrad...
W cichym szeleście liści
Lepszym wydaje sie świat.

A tu - na miejskim bruku
Męczeńska płynie krew
W ogłuszającym huku
Nie słychać szumu drzew.

Wyciągam zdrętwiałe rece,
wpatrując się w mroczna dal,
I jest mi coraz wiecej
Twojego życia żal.

Wyciagam w ciemność dlonie -
Może Cie znajde tam,
Lecz glos mój w próżni tonie
Iw smutku dalej trwam.

1950





ZATRZEPOTAŁ SKRZYDŁAMI....

Zatrzepotał skrzydłami, powoli uniósł się wzwyż,
Nie dojrzał, że między mchami, przemknęła polna mysz.
Lecz swą opowieść snuje szeptem najcichszych tchnień;

W nim życie również pulsuje i pełen przygód jest dzień.
Tam też jest troska o dzieci
Walka o byt i trud. nie zawsze słońce świeci,
I nieraz dokucza głód.
Lecz nie ma tam nienawiści, fałszu, podstępu, zdrad...
W cichym szeleście liści, lepszym wydaje się świat.


A tu – na miejskim bruku męczeńska płynie krew
W ogłuszającym huku –nie słychać szumu drzew.
Wyciągam zdrętwiałe ręce
Wpatrując się w mroczną dal,
I jest mi coraz więcej Twojego życia żal.
Wyciągam w ciemność  dłonie może znajdę cię tam,
Lecz głos mój w próżni tonie
I w smutku nadal trwam.

Warszawa, 1950r.

WARCZĄ MOTORY...

Do późna zawzięcie warczą motory,
W korytku na desce stromej
Kawałki cegieł w podskokach pędzą
Do góry – taśmie ruchomej.
Następnie trafiają w tryby maszyny,
Która je miażdży i miele...
I tak się wydaje, że między cegłami
Skrwawionych serc jest wiele.
Nowy budulec dadzą wydobyte
Z rozwalonych murów kamienie...
Trzeba ciągle pracować, trzeba pracą się zmęczyć,
Trzeba w pracy utopić sumienie.
Warszawa,1950r.

GDYBY

Gdyby z dorobku całego życia
Zostało mi jeszcze coś oprócz nędzy;
Gdybym za swoją sumienną pracę
Uzyskać mogła więcej pieniędzy;

gdyby energia mię nie opuściła,
gdyby nie znikły siły gdzieś sterane,-
to bym w kwaterze warszawskich powstańców
uporządkowała groby zapomniane.

Nie ocienioną nie pielęgnowaną
Trawę wypaliło słońce zeszłoroczne.
Bezładnie się plączą pożółkłe badyle
I ślady darni są ledwo widoczne.

Rozpadają się małe, prowizoryczne
Krzyżyki cienkie, skrzywione, drewniane.
Napisy na blaszkach – wyblakłe, zatarte;
Nazwiska i daty – przeważnie nieznane.

Obojętnością, która krzywdą piecze,
Owiana jest przeszłość bohaterska, krwawa;
A przecież na krwi tej –ofiarnej, świętej
Wyrasta z gruzów męczeńska Warszawa.

Wznoszą się nowe teatry, kina;
Wiele pomników już wybudowano.
Niektóre ulice, aleje, place –
Inaczej nawet obecnie nazwano.

Park Łazienkowski, jak dawniej, jak kiedyś,
Barwami kwietników przechodniów nęci,
Lecz na obramowanie mogił powstańców-
Zabrakło cementu, czasu i .... chęci.

Warszawa, 1950r.   
 .
REFLEKSJE

Gdy wnikam w sens trwania, w rytm śmierci pochodu,-
Życie się staje wówczas łatwiejsze, bezpieczne.
I pokonywanie przeszkód nie jest konieczne
Na zdobywanie szczęścia – sił szkoda i zachodu.  .

Dobrze jest czasem losowi poddać się bezradnie;
Oczami człowieka, co wszystko stracił, na świat spoglądać;
Niczego więcej nie pragnąć, niczego nie żądać;
W ciszę oczekiwania końca wtulić się bezwładnie.

Trzeba dać się unieść prądowi, rzucić wiosła złamane;
Trzeba potrafić wczuć się w niebytu milczenie
I w sercu razem z tęsknotą, pogrzebać cierpienie-
Nikomu niepotrzebne i mało komu znane.

Trzeba się pogodzić z losem, że wszystko przemija,
Jak umarłej młodości sen niedokończony,
Jak pamięć o Tobie, syneczku przedwcześnie utracony,
Którą leniwie płynący w przyszłość czas –zabija.

Ginie żal udręczony; obojętnie biernie
Zgaszona krąży myśl, zamierając powoli,
Codzienna rzeczywistość  nie gnębi już, nie boli,
Tylko miłość moją do Ciebie –pielęgnuje wiernie.

Hartowanej w ogniu, niedawnej przeszłości
Nie odszukam w wystygłym popiele i pyle,
Gdzie stliło się bez śladu trosk krwawych tyle,
Wsiąkając wspomnieniem w mrok wiecznej nicości.

Beznadziejne życie staje się zbyteczne,
Gdy wnikam w sens trwania, w rytm śmierci pochodu
I to, co wydawało się koniecznym za młodu,-
Teraz jest nieważne albo niedorzeczne.

1950

NIE UKRYWAJ SIĘ

Nie ukrywaj się, Syneczku mój, przede mną
Bo bez Ciebie jest mi smutno, źle i ciemno,
Bo bez Ciebie dalsze życie przeraża,
Bo bez Ciebie pustka straszna się wytwarza.

Przyjdź z niebytu do mnie czasem głuchą nocą,
Kiedy myśli me w udręce się szamocą,
Kiedy cisza mię przytłacza bezsennością,
Gdy tęsknota płacze gorzką samotnością.

Swoim tchnieniem osusz łzy, co pod powieką
Jak żelazem rozpalonym zawsze pieką;
rozsłoneczni  wówczas mroki tej ciemności
utracony w męce uśmiech twej młodości.

Zejdź, Syneczku jeszcze raz na ziemię naszą;
Niech cię jednak spustoszenia nie przestraszą
Jakie tu zostały po ostatniej wojnie,
I nie pytaj lepiej o nie niespokojnie;

Gdyż nie znajdziesz tutaj towarzyszy broni,
Gdyż polegli w boju, tak jak ty i oni,
Gdyż przedwcześnie tutaj bohaterstwo ginie,
Chociaż teraz krew rodaków już nie płynie;

Chociaż już zamilkły salwy i armaty,
Chociaż wiosną znowu kwitną białe kwiaty,
Chociaż morderstw pozostały tylko ślady,
Choć minęły dni pożogi i zagłady.

Wróć, syneczku, wróć-zamieszkaj w sercu moim
I napełnij je istnieniem młodym swoim;
Wzmocnij siły me odwagą swą tajemną
Nie ukrywaj się, Antosiu mój, przede mną.

1950r.

CIERPIENIE

Bardzo przygnębiony,
blady i milczący
We śnie niezwyczajnym,
przychodzisz czasem do mnie
Cierpię razem z Tobą
 Synku mój cierpiący,
Bo cię kocham bezgranicznie,
 kocham nieprzytomnie.

Widzę żal bolesny
w Twym wzroku utajony;
Smutek niewymowny
 z oczu Twoich płynie...
Nie możesz się wyzwolić
 Syneczku zamęczony
I swym sercem jesteś wiernie
 przy swojej dziewczynie.

Śmierć nie potrafiła
 oderwać Cię od życia;
Duchem niespokojnym
 krążysz po Warszawie;
Szukasz śladów walki
 – krwawego odbicia,
Ale sławy pogrzebanej
 nie odnajdziesz prawie.

Na ruinach przeżyć
 tragicznie pogmatwanych
Dawny zbieg wydarzeń
 bezpowrotnie zginie...
Jednak stale myślisz
 o sprawach ukochanych
I swym sercem młodym jesteś
 przy swojej dziewczynie.

1956r.

PRAGNIEMY SPOKOJU...

Płonęło nasze biedne życie długo
W ogniu krwawych wydarzeń.
Przetrwaliśmy jednak, ale już więcej
nie chcemy nowych wrażeń.

Jesteśmy bardzo zmęczeni, wyczerpani
Tylko spokoju pragniemy.
W pracy codziennej, uczciwej, zwyczajnej
Może ten spokój znajdziemy.

Dość mamy morderstw, wojen, grabieży,
Bomb, nalotów, ataków;
Lecz najboleśniej nas gnębi teraz
Brak zgody wśród rodaków.

Ach, kiedyż nareszcie brat przeciw bratu
Nie będzie podstępnie podjudzać
I nienawiści zawziętej, obłudy, zawiści
w naturze swojej rozbudzać?

Kiedyż na cudzym nieszczęściu człowiek
Żerować już nie będzie?
I sprawiedliwość kiedy, nareszcie,
Etykę ludzką zdobędzie?

Płonęło biedne życie nasze długo
W ogniu krwawych zmagań.
Dziś –wyczerpani, zmęczeni jesteśmy,
Nie mamy już wielkich wymagań.

Nie chcemy tylko wrogów, nie chcemy walczyć,
Zabijać i ginąć – nie chcemy.
Pracując uczciwie, starannie, wydajnie –
-spokojem oddychać pragniemy.

1950r.
 
DROGA W NIEZNANE...

W nieznane wiodą rozmaite drogi-
Szerokie, wygodne czasami,
Po których życie łatwo się toczy
Szybkimi limuzynami.

Lecz długość tych gładkich szos asfaltowych
Nie jest jednakowa
I podróż kończy się nieraz za wcześnie,
Jak bajka kolorowa.

najwięcej jednak jest wąskich dróżek
wyboistych i krzywych,
a po nich w pośpiechu idą miliony
strudzonych i nieszczęśliwych.

Nie mają oni czasu ani chęci
zachwycać się pieknem widoków,
bo myśli ich są zaabsorbowane
liczeniem własnych kroków;

Bo każdy krok ten zostawia po sobie
krwi ślady na ostrym żwirze;
bo plecy ich uginają ku ziemi
różnej wielkości krzyże.

Idą tak latem upalnym, gdy słońce,
buchając żarem, świeci
i zimą mroźną, prowadząc ze sobą
kalekich, starców, dzieci.

Nieraz ich nogi w lepkim błocie grzęzną;
niejeden pada na lodzie
i zanim wstanie - zostaje zdeptany
w tym milionowym pochodzie.

Między skałami wysoko sie wije
gdzieniegdzie ścieżka śliska;
tam często silniejszy chorych i słabych
strąca do urwiska.

I dokąd tak idą, dlaczego śpieszą -
prawie nikt w tym ogromnym tłumie
nie może spokojnie się zastanowić
i doli swej nie rozumie.

1950

KOŁYSANKA


Płyną dżwięki kołysanki - ciche i spokojne,
Słychać w nich czarowne tony - rzewne i upojne,
Słychac w nich melodie dawne - teskne i radosne,
majaczenia snów tajemnych - piekne i miłosne.

Slychać słowa próśb gorących, obawy, pragnienia:
szepty przeczuć niewyraźnych, trwożliwe westchnienia;
Słychać oddech wiatrów halnych, chór koników polnych
I wesoły szczebiot ptasząt - beztroskich, swawolnych.

Słychać srebrny plusk potoków - górskich i nizinnych;
Słychać gwar dziecięcych głosów - ufnych i niewinnych;
Słychać serc nierówne bicie, marzeń lekkie wzloty
i najczulsze pocałunki matczynej pieszczoty...

W cichych dźwiękach kołysanki grają różne głosy -
szumia fale mórz dalekich i pszeniczne kłosy;
szumia lasy, szumią drzewa w poważnej zadumie...
I brzmią słowa ukochania w tym lagodnym poszumie:

śpij Syneczku, śpij maleńki...Mnie wypełnia siła,
która mocą swej miłości bedzie Cię chroniła
od złej doli, od złych przygód, zdrady i zawisci,
lecz najbardziej od nikczemnej ludzkiej nienawiści.

śpij Syneczku -  a ja będę najwierniej czuwała
żeby Ci się jaka krzywda czasami nie stała.
Niechaj sen cudownej bajki Tobie dziś się przysni;
Niechaj szczęścia promień złoty dla Ciebie zabłyśnie.

ozwijajże mi się z wolna, jak ten paczek róży,
strzec którego pilnie trzeba przed podmuchem burzy.
Wyrastajże na czlowieka pracy i honoru -
rozumnego i dzielnego nie tylko z pozoru.

Bądź w mozolnym swoim trudzie - wytrwałym, sumiennym
a w dążeniu do zwycięstwa - odważnym, bezwzglednym.
Bądź ostoją mojej duszy, chlubą moich marzeń,
Lecz nie szukaj nadzwyczajnych, niepotrzebnych wrażeń.

Synku, Synku, czemu nagle słońce się ukryło?
Czemu raptem w czarna odchlań życie się stoczyło?
Warczą śmigła samolotów, spada grad pocisków;
Słysze jeki w kłebowisku śmiertelnych uścisków.


...O DWIE GODZINY ZA WCZEŚNIE

Pierwszego sierpnia zaczęło się... w ciepły dzień słoneczny.
Zamarła myśl strwożona, zduszona przerażeniem.
Daremnie zatrzymać chciało się wypadków bieg konieczny,
lub usiłowano chwilę tę - nazwać przeznaczeniem.

Zaczęło się... jakoby o dwie godziny za wcześnie.
Tuż za oknami gruchnęły karabinowe strzały
odbiły się o mury, o serca skurczone boleśnie,
o polską wole niezłomną, o ducha hart wytrwały.

A młodzież nasza poszła - i chłopcy i dziewczęta...
Od rana szli bez przerwy wszystkimi ulicami.
I była w tym pochodzie jakaś moc zaklęta,
bo nikt się zbliżyć do nich nie śmiał z pytaniami.

Nikt ich nie zatrzymał, nie zawrócił z drogi.
Poszli...ufni, mocni, wierząc w świętość sprawy.
Do ataku wzywał - obowiązek srogi.
Do walki o honor, nie dla własnej sławy.

Dom nasz od początku dociśnięty był w kleszcze
Sztab tu kwaterował, a w środku na podwórzu
ćwiczyli się żołnierze - prawie dzieci jeszcze...
Gnieżdżono się zaś w schronach - w zaduchu i kurzu.

Coraz ciaśniej było w piwnicznych korytarzach -
bez powietrza, światła, bez wody i chleba.
Tłoczyli się tam ludzie o pobladłych twarzach
Wypatrując pomocy i ratunku z nieba.

Słuchano komunikatów chciwie, w naprężeniu;
Łudzono się, że bohaterstwo złą  przemoc pokona.
A w nocy zabitych grzebano w milczeniu,
patrząc jak płonie stolica zburzona.

Iskrami nadzieja zatliła się na nowo,
gdy dzwony warszawskich kościołów raptem zadźwięczały -
wśród huku kanonady, poważnie, miarowo, -
o męczeństwie i zagładzie wieści w przestrzeń słały,

Co znaczą te tony i co światu głoszą?
Może sumienie mocarstw wreszcie się zbudziło,
bo w ten sposób o rychłej pomocy donoszą,
Lecz... dzwony umilkły i nic się nie zmieniło.

Ulice poryte były wąskimi przekopami,
Zawalone gruzami gorących pogorzelisk,
Wznosił się słup dymu nad kamienicami,
Jak wysoki, oparty o chmury, obelisk.

Codziennie przybywały nowe rumowiska,
Nowe leje ogromne metrowe niewypały
Piaskiem zasypywano żarzące się ogniska,
Które miotacze ognia dookoła wzniecały.

Ze śródmieścia przedostawano się jedynie kanałami,
Gdzie czekała śmierć straszliwa pod każdym wylotem,
Jeżeli dźwiękiem nieostrożnym zdradzono się czasami...
Wychodzono stamtąd, brocząc krwią, ociekając błotem.

Powstańcy na czołgi rzucali się z benzyną;
Przeciw pociskom i bombom – mieli tylko granaty
I topniały ich szeregi z każdą godziną;
Padali na brykach, jak podcięte kwiaty.

Wyczerpani, strudzeni – do boju jednak gotowi,
Chociaż dział nie posiadali –jednak pełni męstwa;
Woleli w walce polec, niż poddać się wrogowi
A umierali z przekonaniem, że giną dla zwycięstwa.

Po dwóch długich miesiącach, kiedy się zdawało,
Że dni męki, grozy, mordu już nigdy nie przeminą,-
w konających sercach echo jeszcze grało,
tę  piosenkę naszą, żołnierską, „tę jedyną”.

CHMURY

Strzępiaste chmury po niebie płyną.
chłonace szarzyznę krótkiego dnia;
potem w zamglonej oddali giną
wśród mętnych zarysów miejskiego tła.

A na ich miejsce wciąż suna nowe,
kołysząc i tuląc wczorajszy żal...
Jesienne chmury, chmury perłowe -
kosmate grzbiety spienionych fal.

Ukryjcie w swoich załomach głeboko
samotność moich ostatnich lat;
unieście ją z sobą daleko, wysoko,
skąd nie prowadzi juz żaden ślad.

1949

HURAGAN

Gwałtowny huragan miecie chmurami,
goni je ciężkie, brzemienne;
z nagłym impetem uderza falami
w drżące szyby okienne.

Wściekłym podmuchem rozprasza deszcze,
zagłusza odgłosy miasta.
Trochę ucichnie, a potem jeszcze
potężniej na nowoo wzrasta.

Z sąsiednich ruin wysokich, licznych
odłamy gruzu strąca.
Kolysze kloszami latarń ulicznych -
wichura dzika, rwąca.

W szalonym pedzie drzewa ugina
niektóre dachy zrywa;
ukośnie smugami ulewy zacina
i groźne dźwięki dobywa.

Wyje złowrogo, huczy w kominie,
szkłem potłuczonym brzęczy...
I zdaje się, że nigdy nie minie,
że zawsze w mej duszy jeczy.

4 grudnia 1949

KREW

Ostatni szlak na miejsce kaźni Ich prowadzi -
- strzepy człowieczych postaci.
Na twarzach sine tortur znaki... bladzi, -
- to twarze naszych braci.

Jedynie w płonących pogardą źrenicach sie mieści
hart ducha ubiegłych stuleci.
szeroko otwarte bezmiarem niemej boleści -
te oczy naszych dzieci

Seria strzałów powietrze przeszywa łoskotem,
rząd skazańców ku ziemi sie chyli...
Na kamienie uliczne bezładnie padaja pokotem
I giną w męce za to, że ... żyli.

Krew... brunatno-czerwone plamy na chodniku;
kul liczne ślady na ścianie...
W potwornej grozie salw, w umarłym krzyku
drży bólem rozdarte konanie.

I nikt zbrodniczej nie powstrzymał ręki,
Nie szarpnął oprawców sumieniem...
Z zakneblowanych ust nie wydobyte jeki
rzężą nadludzkim cierpieniem.

Jeszcze drgające w przedśmiertnym skurczu ciała,
jak śmiecie zgarnęli kaci...
A tu, na warszawskim bruku, pod murem została
krew - naszych synów i braci.

1950


OSTRZEGAM

Ostrzegam przed tymi, którzy perfidnie
nie chca odróżnić dobra od zła;
których w popłochu, nim sie rozwidni,
Zaborcza chciwość ku zbrodni pcha.

Oskarżam...ach nie! Nie oskarżam nikogo;
choć to, co się stało - nie powinno się stać.
Za życie i radość płaciłam tak drogo.
Dziś nic już nie biore i nie mam co dać.

Za ciężką kotarą, z cierpień utkaną,
Ukryłam rozpacz od ludzkich drwin.
I z twarzą spokojną, lecz martwą, steraną
idę, gdzie zginął jedyny mój Syn.

I widzę, jak bujnie trawa wyrasta
na ziemi obficie zroszonej krwią,
Z gruzów powstają nowoczesne miasta;
Kominy fabryczne do góry sie pną.

Na polu w słońcu - żyto dojrzewa;
Traktor zanurza sie w złoto zbóż.
Warkot motorów przy pracy śpiewa,
Że wojna nie powtórzy sie już.

Niedawna przeszłość w niepamięć ucieka;
Groby poległych zgubiły się gdzieś...
Ostrzegam przed tymi, którzy z daleka
Knują podstepnie jeszcze jedną rzeź.

1955


W KOŚCIELE

Gdy płynie krew bratnia wśród burz i płomieni
otwarte sa bramy starego kościoła;
a z głebi świątyni jakby ktoś woła:
"wejdźcie tu smutni, okaleczeni".

I wchodzą... z sercem, przepełnionym trwogą
O syna jedynego, który walczy teraz,
Który życie swe młode już narażał nieraz...
Może... słowa rozpaczy ocalić go pomogą.

I słysze tu przedziwną modlitwę błagalną:
Prz bocznym ołtarzu, za filarami
Klęczy kobieta z dwoma wnuczetami;
Prosza oni tylko o śmierć naturalną.

Te szare, zimne mury, mocne, odwieczne
Wiele cierpien ludzkich i pragnień pochłonęły;
na stosie ofiarnym - nadzieje tu płonęły
I mysli - pokonane, lub jeszcze niebezpieczne.

O wieczornej porze - pusto jest w kościele;
Kroki głuchym echem uderzają w ściany.
Jakiś dźwięk z ulicy, czy cień zabłąkany
ikłą świadomością w mej jaźni sie ściele.

Bez słów, bo żadne słowo nie jest w stanie
Odtworzyc ogromu matczynej  miłości, -
- najgoretszym pragnieniem żebrzę litości
i łzami, co płyną niepowstrzymanie.

1954


POWRÓT

Do gruzów naszego miasta
Z powrotem się przyczołgałam
W powstańców zbiorowej mogile
- syna mojego szukałam.

  Szukałam Ciebie, Antosiu,
W ogromnym cmentarzysku,
szukałam Twoich szczątków
w wygasłym pogorzelisku.

Z domu, gdzieś spędził swe życie,
Zgliszcza jedynie zostały
I nawet pamiątki tam żadne
Po obie nie ocalały.

Tułając się po rumowiskach
Co zwały  się ulicami,
Zdawało mi się, źe czuję
Twój oddech na skroni;

Zdawało mi się, że widzę
Jak ściskasz karabin w dłoni.
Zdawało mi się, że głos Twój
Cichutko „mamo” zawołał;

Że wróg był bardzo blisko,
Źes go pokonać nie zdołał.
Przed groźnym niebezpieczeństwem
Nikt cie życzliwie nie ostrzegł….

A potem w tej pustce okropnej
Lez moich też nkt nie dostrzegł.
Bezdomna i samotna
Wśród zwalisk się błąkałam;

Gdy dalej iść nie mogłam-
W ruinach odpoczywałam .,
Czasami z łez i kurzu
Deszcz moja twarz obmywał;

Czasami cień kosmaty
Troskliwie mnie okrywał.
Czasami z wyrwy głębokiej
Wydzielał się zapach trupów.

Czasami ktoś się przemknął
Widocznie szukajc łupów.
Nieraz z pobliskiej szpary
Szczur na mnie patrzył zuchwale,

Lecz było mi wszystko jesno
Gdy wlokłam się ociężale.
By ciebie odnaleźć Syneczku,
Do gruzów 




Niczego wiecej nie pragnę
I na nic już nie czekam;
Że tylko noc przede mną -
Nie martwie sie, nie narzekam.

Bo w mroku tym nie widzę
Szyderstwa i zawzietości;
Bo wówczas zapominam
O mojej samotności.

Bo ciemna noc łagodnie
Otula rozpacz bezdenną,
A nieświadomość czasu
Krąży nad myślą senną.

Rozterkę, ból, zwatpienie
koją tajemne moce...
I zdaje mi się, że sa to
Dawno minione noce.

Wczorajsze blaski sie złocą
Przed zamknietymi oczami;
Wczorajsze głosy sie tłoczą
Kiedys żywymi, - słowami...

Na nic juz nie czekam,
Nie pragnę wiecej niczego,
Lecz żal mi Twego Synku,
życia zmarnowanego.

1950


BOJĘ SIĘ BEZCZYNNOŚCI

Nie mogę się skupić w czytaniu,
Książka mi z ręki wypadła.
Bezczynność, której sie lękam, -
Zabójczą pleśnią osiadła;

Omotała bieg myśli
Welonem ciężkiej żałoby,
Milczeniem uroczystym,
Bo dziś jest święto - jakoby.

Opustoszały gmach - głucha,
grobowa cisza zalega;
Zamkniete pokoje biurowe,
Nikt się nie krząta, nie biega.

Zebrali się wszyscy w rodzinnie;
Gdzieś gwarno jest i radośnie.
jakże ocenić należy te chwile
I strzec je troskliwie, zazdrośnie.

Niech każdy w wesołym gronie
Na moment jednak przypomni,
Że są przecież jeszcze na świecie
Samotni, chorzy, bezdomni.

Nie każda matka stęskniona
Może dziś syna uścisnąć;
Niejedna skarga sieroca -
Musi dxziś w prózni zawisnąć...

Boję się ciszy świątecznej,
Boję się bezczynności...
Ostrożnie podnoszę z ziemi
Okruchy rzuconej litości.

25 XII 1950

O PRAWO DO ŻYCIA WOŁAMY....

Zza drutów kolczastych, zza murów więziennych,
Z katowni, wśród tortur i bicia,
Głosem bezbronnych i bezimiennych -
Wolamy o prawo do życia.

O prawo do szczęścia na ziemi ojczystej,
Do piękna, które kochamy;
Do mysli swobodnej, szlachetnej, czystej,
Której znikczemnieć nie damy.

na wolnej przestrzeni - do pracy spokojnej,
By nią rozpłomienić dążenia;
A po tej pracy gorliwej, znojnej -
Do chwili błogiego wytchnienia.

Zerwijcie z nóg naszych żelazne kajdany,
Pozwólcie do rodzin nam wrócić;
Wpleść słowa miłości w gwar rozedrgany,
raz jeszcze wesoło zanucić.

Pozwólcie nam dolę matek stroskanych
Synowską opieką otoczyć,
I po ścieżynkach, tak dobrze znanych,
Bezpiecznie dalej kroczyć.

Dzisiaj jesteśmy u kręgu siły,
Skazani na głód i męki.
Bezdźwięcznie wchłaniają sklepienia mogiły
Nasze zdławione jęki.

Niejeden niewinny do zbrodni się przyzna
Zanim ducha wyzionie...
Jak sama zjawa niknie Ojczyzna,
A serca rwą się do Niej.
,
bestialsko odarci z ludzkiej godności -
Nie dziwcie się, jesli skłamiemy...
Przez płatncyh oprawców do nieprzytomności
Zbici - w męczarniach giniemy.

Odczłowieczenie tutaj konamy,
Skarg naszych nikt nie słucha...
O praawo do życia z więzień wołamy
Lecz cisza wtóruje nam głucha.

1945


MODLITWA

Modlitwa, to rozmach, potęga istnienia,
To tętno dążeń zuchwałych;
To polot talentów i praca milionów
Umysłów i rąk obolałych.

Modlitwa, to wczucie się w piękno natury,
W symfonie i rytm wrzechświata;
W odlot stuleci ku wiecznej nicości
I w nagłe odejście brata.

Z modlitwy sie przedzie cisza pokorna,
Lub - uśmiech losu czasami;
Wtedy wysnione błogosławieństwo
Drobnymi się sączy kroplami.

Modlitwą są dźwięki pieśni, zrodzonej
Z harmonii kształtów, barw, tonów...
Rzewną melodią płynie tęsknota,
Protestem brzmi echo dzwonów.

Modlitwą jest walka o prawdę, o szczęście,
W czyn przetopione pragnienie,
I wśród niebezpieczeństw, zmagań, wysiłków -
Przedwczesne, wielkie zmęczenie.

Modlitwą jest miłośc, a miłość, to życie,
Pełne poświęceń i wiary;
To bez namysłu zlożone w darze -
Najdroższe, krwawe ofiary.

Modlitwa, to smmutek, niepokój, trwoga,
To wszelkie tajemne moce,
I przy łóżeczku chorego dziecka
Bezsennie spedzone noce.

Modlitwa to ogrom mysli człowieczych
Wciąż nowych i zapomnianych;
To bohaterstwo czasów minionych,
Następstwa krzywd pogrzebanych.

Modlitwa osnuwa dusze zranione,
Promieniejące cierpieniem,
Dla których zimne tchnienie wieczności
Jedynym jest ukojeniem.

Wsiąka modlitwa w ziemię ojczystą,
W kraj walk, krzyżami usłany...
I chyba tylko nie jest modlitwą -
- Pacierz, bezmyślnie szeptany, -

1951


DZWONY POKOJU

Hej, rozkołyszcie sie dzwony pokoju,
Ogłoście światu z moca,
Że już nie chcemy umierać w boju,
Nie chcemy walczyć z przemoca.

Nie chcemy, by bohaterskie orleta
Znowu daremnie ginęły
Wszak wojne niedawna kazdy pamieta,
Gdy domy i lasy płoneły.

Zgliszcza i gruzy z miast pozostały,
Szerzyło sie widmo głodu,
w obozach smierci miliony konały
Niewinnie, bez powodu.

Porozrzucane na polach kosci,
Ziemia - krwia nasiaknieta...
Te barbarzyństwa i potworności -
- Każdy chyba pamieta.

Wiec rozkołyszcie sie dzwony pokoju,
CAłemu światu doniescie:
Nie chcemy być ofiarami podboju,
Pragniemy spokoju wreszcie.

Pragniemy gorliwie z zapałem pracować
Dla dobra własnej Ojczyzny;
Pragniemy żyć, by tworzyc, budować
I leczyć bolesne blizny.

Chcemy się cieszyć rodzimą przyrodą,
Hojnie darzaca nas chlebem,
Radować się odzyskaną swobodą,
Pod naszym, polskim niebiem.

Żeby swe dzieci wychować bezpiecznie,
Na zdrowych, uczciwych ludzi;
Trzeba niennawiść zgnieść ostatecznie,
Sumienie w człowieku obudzic.

Rozkołysane dzwony pokoju,
Niech światu obwieszczą donośnie;
Że z naszej pracy, truddu i znoju,
Pogodna przyszłośc wyrośnie,

1951




ZA PRĘDKO...

Znowu zakwitły drzewa obficie,
 W powietrzu unosi sie zapach bzu
I chociaż wszędzie pulsuje życie -
Spokojny smutek rozlany jest tu.

Tu nieszczęśliwe, samotne matki
Nie słyszą wiwatów, okrzyków, braw;
Tutaj na grobach bawią sie bratki
Wśród szmaragdowych pachnących traw.

Wonna konwalia w ukryciu rosnie
Perłowe dzwoneczki chowając w cień,
Który je chłodem pieści zazdrośnie
W pogodny, ciepły, wiosenny dzien.

Słońce przesiewa złote promienie
Przez młodą zieleń wysokich drzew...
I budzi sie nagle tęskne wspomnienie.
Jak kiedys gdzieś dawno słyszany śpiew.

Powaga śmierci w ciszę się wtłacza;
Wzrok wbity w ziemie, nie siega w dal;
Świadomość - bolesne zmczenie otacza;
Z napisów na płytach wyziera żal.

Unicestwiając śmierc wszystkich jednoczy -
biednych, bogatych, dobrych i złych...
Piasek zalepił ich martwe oczy
I głos ich smiały na zawsze ścichł.

Tuz obok starca - młodzieniec lezy;
Zdawałoby się, że nie ma tu klas...
Lecz oto szeregi mogił żołnierzy -
za predko je zniszczył bezwzględny czas.

Czyż w naszych sercach nic nie zostało
Dla tych, co ginęli we własnej krwi?
Na polu bitew mestwo konało,
By dzis mogły dla nas zakwitnąć bzy...

1951


CZY JESTEŚ?

Nie trzeba się śpieszyć do obcego domu,
W którym od dawna nikt na mnie nie czeka.
Już niepotrzebna jestem nikomu...
Mysl w przeszłość bezladnie uciekka.

Nie trzeba się martwić, że słota na dworze,
Ani się cieszyć z pięknej pogody.
Obojętnością tęsknotę zamroże...
Gdzie jesteś - Syneczku młody?

Nie trzeba opieką otaczać Twej doli,
troszcząc się wiernie o Twoje zdrowie.
Jakże tu pusto i serce tak boli...
Gdzie jesteś - kto mi odpowie?

nie trzeba opieką otaczać Twej doli,
Troszcząc się wiernie o Twoje zdrowie.
Jakże tu pusto i serce tak boli...
Gdzie jesteś - kto to odpowie?

Nie trzeba, jak dawniej, z zapałem się trudzić...
Wolno, bez celu idę przed siebie.
O, jakże ciężko codziennie się budzić,
By stwierdzić, że nie ma Ciebie.

Nie trzeba się dziwić, że w wielkim zamęcie.
Z pamięci rodaków zastałeś skreślony;
Wszak oni o własny dobrobyt zawzięcie
Walczą..., Syneczku rodzony.

Za świętą sprawę zginąłeś w męce,
Lecz Twe marzenia sie nie ziściły.
Nie można tej rany dotykać więcej...
Synku, - tak malo mam siły.

Poległeś w ostatnim, nierównym boju;
Konaleś może długie godziny...
Moja samotność - nie zazna spokoju,
Gdyż nie wiem, czy jesteś, jedyny

Na Twojej nieznanej mogile złożę
Z naszego ogrodu kwiaty pachnące
I jeszcze raz wówczas zapytam w pokorze -
- gdzie serce jest Twoje...płonące?

1951

BRACIA TUŁACZU

Powiedz mi biedny, bezdomny tułaczu,
Czy bardzo ci tęskno z życiem rodzinnym,
Czy przez samotność, która cię otacza,
Przedziera się czasem twoja myśl ku innym -
- i w nich się zatraca?

Czy podczas wędrówki twej uciążliwej
Spotkałeś choć jedno istnienie szczęśliwe?
I czyś świadomie skierował swe kroki
W przestrzeń niebytu, w nicości mroki, -
- skąd nikt nie wraca?

Opowiedz mi także o niemej udręce,
W jakiej czekałeś na powrót syna.
Daremnieś się ludził - nie czekasz wiecej...
Po wojnie na nowo się życie zaczyna -
 - dla tych, co przetrwali.

W gorzkim ubóstwie, w upokorzeniu
I w ostatecznym odosobnieniu, -
Czy ci obojętną jest śmierci konieczność,
Czy już nie uważasz za niedorzeczność,
- że nic cię nie ocali?

Bracie tułaczu, powiedz mi jeszcze,
Czyś wszystkich stracił, których kochałeś
I na wygnanie dalekie, złowieszcze,
Czy ból i wspomnienia z sobą zabrałeś, -
- by je pielęgnować?

W ciemnościach wielu nocy bezsennych,
Skargą łkających, krzywdą brzemiennych,
Czy możesz usłyszeć ciche wolania
I tych, co odeszli bez pożegnania -
- w pamięci zachować?

29 11 1951


ZA DŁUGO....

Nie łatwo zapomnieć o tym, co gnębi i boli
I nie można uniknąć przeznaczonej doli.
To też pragnę tylko, by po latach znoju
Nadeszły chwile otepienia, względnego spokoju.

Pragnę się zasklepić w zupełnej samotności;
Pragnę nie doczekać bezwładu i starości.
Nie mam obowiązków żadnych, nie mam celu, siły.
W wierze walk i niepowodzeń - mysli się zgubiły.

I ugrzęzło w tym chaosie życie pogmatwane;
I spłynęły gorzkim żalem - łzy niewypłakane.
Zmarnowała się doszczętnie praca ciężka, żmudna -
- wieloletnia praca moja, gorliwa i trudna.

Niechże jak najprędzej więc ziemia mię pochłonie,
Gdyż za długo serce moje krwawi się i płonie;
Gdyż w poczuciu strasznej krzywdy czai się cierpienie;
Gdyż i w cieniu rezygnacji tli się przerażenie.

1951




PRZYPOMNIJ SOBIE....

Kiedy z niewoli i poniewierki
wróciłeś w ojczyste strony -
- grozą zniszczenia i barbarzyństwa
witał cię kraj skrwawiony.

W miastach i wioskach hańbę zagłady
po sobie wróg pozostawił
i ciebie może, coś wrócił znekany
rodziny i mienia pozbawił.

A gdyś podświadomie skierował swe kroki
do naszej zburzonej stolicy, -
czyś przywarł ustami do resztek bruku
bombami zrytej, ulicy?

Czy usłyszałeś w pozornej ciszy
Echo potworncyh wybuchów;
Łoskot walacych się w gruzy kamienie;
gwizd śmiercionośnych podmuchów?

Czyś spostrzegł cienie bezbronnych powstańców,
walczących na barykadach?
Czy pomyslałeś wówczas ze zgrozą -
o beznadziejności i zdradach?

Płonęła Warszawa, ginęli ludzie,
Dym w chmury się unosił,
Lecz o bohaterstswie - tym samobójczym -
- nikt światu nie donosił.

Pod ruinami męczęskie miasto
Swoich obrońców grzebało...
Przypomnij sobie - moż i twoje
Serce tam pozostało?

1951


WSZYSTKO SKOŃCZONE

Ból - gwałtowny, nagły...Błysk świadomości...
Lecę w czarną odchłań...Myśli się mącą...
Na rozpalone męką moje czoło -
- połóż mi matko, dłoń chłodną, kojącą.

Lecz nie ma tu ciebie...Gdzie jesteś mamo?
Czy czujesz, że syn twój w boju umiera,
Że w oczach mam ogień, krew i cierpienie,
Co w swej potworności niemy krzyk zawiera.

Wszystko skończone...Zniknął miraż szczęścia...
Dym i płomienie... Ziemia drży, jęczy...
Ojczyzno biedna moja - za ciebie giną
i tylko cień Twój chwiejny przy mnie klęczy.

Hymn śmierci grają wybuchy, kanonada...
Gwizd kul, z których każda ma trafić w człowieka.
Z rozdartych żył płynie krew... Uchodzą siły,
I mlode życie moje - ucieka...ucieka...

Ostatnie spojrzenie na płonące miasto...
Walczyć nie mogę... O jakże jest ciemno...
Tak wygląda koniec, zagłada, piekło...
Zabójcy niemieccy juz stoją nade mną...

Nie boję sie niebytu - boję się konania...
Chociaż wróg się znęca - juz go nie uśmiercę.
Żegnajcie towarzysze...nie możecie pomóc...
Oddech coraz krótszy...Przestaje bić serce...


MYŚL

W niezwykłe czasy, w minione lata
Ucieka myśl niespokojna;
Unosi się w przestrzeń lekka, skrzydlata,
W jakrwawsze wspomnienia zbrojna.

Mknie tam, gdzie okrucieństwo i zdrada
W krzywdzie się ludzkiej pławiły;
Na polską ziemię bezgłośnie opada
I wsiąka w żołnierskie mogiły.

Z tych grobów, po całym kraju rozsianych,
Mit bohaterstwa wyrasta
I cienie poległych i zakatowanych
Krążą wśród ruin miasta

Może one między tymi gruzami
Spotkają serce bratnie;
A może ktoś prześle żywymi słowami
Im pozdrowienie ostatnie.

Ich odejście uświęcam pamięcią niezmienną,
Czy ktokolwiek ją jednak dostrzeże,
Czy wzbudzi w sumieniu wdzięczność promienną
I w życie ze soba zabierze?

na wielu ulicach, już nieistniejących,
Pietrzyły się barykady,
Lecz i po chłopcach, o wolność walczących,
Nie zachowały się ślady.

A przecież prawie każdy dom wtedy
Był przez nich zdobywany
I niespotykaną odwagę - niekiedy
Zaborca był pokonywany.

Toczyły się tutaj szaleńcze boje.
Na czołgi i armaty
Szły dzieci nasze, niosąc męstwa znoje,
Nie zawsze mając granaty.

Ze wszystkich stron i każdej godziny
Groziła tu śmierć zdradziecka.
Ginęły od razu całe rodziny;
Buszowała zbrodnia niemiecka.

Teraz, gdy koszmar jest poza nami
I świat się wydaje spokojny, -
Jestem najwierniej swoimi myslami
Wśród ofiar okropnej wojny.

Otulam zryw ich - pamiecią serdeczną,
Lecz czy ją kiedykolwiek utrwali,
I czy zapłoną miłościa wdzięczną
ci, co powstanie przetrwali?

1952


JUŻ NIEDALEKO

Już niedaleko do końca podróży -
Zostało zaledwie kilkanaście kroków;
A potem spokój - cisza po burzy
I ciemność milcząca, bez cierpień, bez oków.

W ostatnich chwilach wędrówki tułaczej,
Gdy nogi sie plączą z wielkiego zmęczenia,
Czuję wyraźnie, lecz jakoś inaczej
Daremnych wysiłków upokorzenia.

Widze, jak czlowiek w trudzie i znoju
Bezwiednie wypacza rolę człowieka
I jak na szczęście trwałego pokoju
Od wieków naprózno cierpliwie czeka

A życie tymczasem jest uciążliwa
Walką bezwzględną, powszechną, stałą,
Z której mocniejszy intrygą złośliwą
Wychodzi pozornie zwycięsko i cało.

Na krzywdzie wyrasta dobrobyt sąsiada;
Zachlanność wypala jego sumienie;
Aż wreszcie niezgoda, zawiść i zdrada
Zniwecząa radość, wzbudzą zwątpienie.

W chaosie wwielu powikłań tragicznych
Twórcze poczucie piekna ginie;
A wśród szamotań się ustawicznych
I kult dla czynu też sie rozpłynie.

Dola biedaka - gorzka, surowa
Szyderstwem, zniewagą boleśnie smaga;
Wynurza sie nagle sprzeciw od nowa,
Pod którym drzemie lęk i odwaga.

Nędza i wyzysk, udręka niewoli
Strącają w otchłanie złorzeczeń, załamań;
A niesprawiedliwość saczy powoli
Jad nienawiści, ohyde zakłamań.

Bywa jednakże, że wielkie cierpienie
wspaniałą twórczość czasami rodzi;
Z tęsknoty nieraz powstaje natchnienie,
W rozpaczy talent do szczytu dochodzi.

Sprzeczności niczym nie wytlumaczone
Wioda do prózni i w prózni toną...
U kresu podróży - myśli zmeczone
Płyna bezładnie w dal nieskończoną...

Salina Baniewicz, 1953




PRZEBACZ MI

W różowych blaskach porannych zórz
Ciemnieją łagodne zbocza wzgórz,
Przecięte pasmami lasów zielonych,
Jakby welonem mgły otulonych:

Te szaro-liliowe - im dalsze, tym bledsze -
W rozsłonecznione wsiąkaja powietrze;
Albo w odcieniu sinawo-przjrzystym
Toną na niebie w obłoku puszystym...

Że tego nie widzisz, co pięknem lśni, -
Synku, mój Synku, - przebacz mi.
Na łące kwietnej, w borze wśród gór
Pieśń życia śpiewa przygodny chór:

potoki szumią, drzewa gaworzą,
owady brzęczą, melodie się tworzą,
a ta najmilsza skrzydlata kapela
niepokój tłumi i rozwesela.

Ogarnia kojąco błogie wzruszenie -
Lekkie, jak zefir, jak ciche westchnienie...
Że tego nie słyszysz, co pięknem brzmi, -
Synku, mój Synku, - przebacz mi.

Z tych blasków, kształtów, dźwięków i tchnień
Wynurza sie barwny, pogodny dzień:
na serce się kładzie zachwytem ogromnym,
miłością goracym, harmonią czarownym;

Upaja ufnością w celowość istnienia,
W krainę fantazji - unosi marzenia;
Złotym promieniem piesci troskliwie
I płyną chwile, bezpiecznie, szczęśliwie...

Że już nie doznasz rozkoszy tych dni, -
Synku, mój Synku - przebacz mi.

Salina Baniewicz Wisła Głębce czerwiec 1953



Dla tych, którzy…

Rozległe są horyzonty człowieczych zamierzeń,
czasem je widać wyraźnie, czasem w mroku toną,
albo w promieniach słońca złocą się i płoną,
jak tajemnicze błyski niezbadanych spostrzeżeń.

Zaborczy umysł ludzki sięga coraz dalej;
na skrzydłach nauki – w nieskończoność leci
i chłonąc wiedzę – dorobek ubiegłych stuleci, -
- zdobywa nowe prawdy coraz doskonalej.

Jakże jednak często w tym zuchwałym locie
natrafiają słabe skrzydła na różne przeszkody;
zależy więc od siły wiatru, od stanu pogody –
wzbicie się nad chmury lub zaginięcie w słocie.

Dla tych właśnie, którzy mocą wypadków zepchnięci
w otchłanie niedoli i w niej zagubieni,
w szarzyznę dni beznadziejnych wtłoczeni –
Ciężko pracują, - przeznaczam te słowa pamięci.


Warszawa, 1950r.


Chodząc po Warszawie…

Chodząc kiedyś po Warszawie, w mroku pogrążonej,
odnalazłam Cię, Syneczku, w krzywdzie niepomszczonej;
odnalazłam Cię, najmilszy, w chwale pogrzebanej,
choć Twa postać się rozwiała w zbrodni dokonanej.

Kiedy księżyc blask swój wtopił w zburzona Warszawę,
odszukałam zgubione ślady Twoje krwawe,
zdruzgotane w beznadziejnej walce – Twoje męstwo,
gdy z ostatnim Twoim tchnieniem umarł zwycięstwo.

Mgiełką jasną, przezroczystą z tej srebrnej poświaty
uleciało Twoje życie w niebytu zaświaty;
tylko serce Twoje biedne tutaj pozostało,
tylko ciało Twoje młode w proch się rozsypało.
Przyglądając się uważnie drogim gruzom z bliska,
zobaczyłam krew powstańców, wsiąkłą w rumowiska.
Myślą kładło się wspomnienie między ruin zwały…
i zdawało się wówczas, że usłyszę wystrzały…

I zdawało mi się wtedy, że te mury płaczą,
że Warszawa cała zionie męką i rozpaczą…
A gdy potem się błąkałam wśród cmentarnej ciszy, -
zrozumiałam, iż słów moich nikt już nie usłyszy.

Warszawa, 1950


Ostatnie kwiaty jesienne

Ostatnie kwiaty jesienne,
jarzębin czerwone korale,
liście pożółkłe, zwiędłe,
w słońcu skąpane dale,
                 powietrze czyste, zdrowe.
Ucichł wiatr, deszcze ustały
i niebo znowu pogodne,
tylko już noce długie,
tylko poranki chłodne,
                  spowite w mgły liliowe.
Barwny park nieruchomy,
jakby zaczarowany,
na miękki wzorzysty kobierzec
spadają dojrzałe kasztany.
                  Drzewa się złocą i rdzawią.
Przy końcu tej długiej alei,
wśród jeszcze zielonej trawy,
krwawią się astry i dalie,
jak gruzy zburzonej Warszawy…
                  Bezwiednie oczy się łzawią.
Spokojem niezamąconym
oddycha senna przyroda,
a jednak żal mi lata
i życia Twojego szkoda…
                Drży serce umęczone.
Ostatnie kwiaty jesienne,
jarzębin czerwone kiście,
pachną, leżące na ziemi,
pożółkłe, umarłe liście –
                 suche, pokurczone.
Warszawa, 1950r



Modlitwa

Modlitwa, to rozmach, potęga istnienia,
to tętno dążeń zuchwałych;
to polot talentów i praca milionów
umysłów i rąk obolałych.

Modlitwa to wczucie się w piękno natury,
w symfonię i rytm wszechświata,
w odlot stuleci ku wiecznej nicości
i w nagłe odejście brata.

Z modlitwy się przędzie cisza pokorna,
lub – uśmiech losu czasami;
wtedy wyśnione błogosławieństwo
drobnymi się sączy kroplami.

Modlitwą są dźwięki pieśni, zrodzonej
z harmonii kształtów, barw, tonów…
Rzewną melodią płynie tęsknota,
protestem brzmi echo dzwonów.

Modlitwą jest walka o prawdę, o szczęście,
w czyn przetopione pragnienie,
i wśród niebezpieczeństwa, zmagań, wysiłków –
przedwczesne, wielkie zmęczenie.

Modlitwą jest miłość, a miłość, to życie,
pełne poświęceń i wiary;
to bez namysłu złożone w darze –
Najdroższe, krwawe ofiary.

Modlitwa, to smutek, niepokój, trwoga,
To wszelkie tajemne moce,
i przy łóżeczku chorego dziecka
bezsennie spędzone noce.

Modlitwa, to ogrom myśli człowieczych
wciąż nowych i zapomnianych;
to bohaterstwo czasów minionych,
następstwa krzywd pogrzebanych.



Modlitwa osnuwa dusze zranione,
promieniujące cierpieniem,
dla których zimne tchnienie wieczności
jedynym jest ukojeniem.

Wsiąk modlitwa w ziemię ojczystą,
w kraj walk, krzyżami usłany…
I chyba tylko nie jest modlitwą –
- pacierz, bezmyślnie szeptany.

Warszawa, 1951r.



O prawo do życia wołamy

Zza drutów kolczastych, zza murów więziennych,
z katowni, wśród tortur i bicia,
głosem bezbronnych i bezimiennych –
wołamy o prawo do życia.

O prawo do szczęścia na ziemi ojczystej,
do piękna, które kochamy;
do myśli swobodnej, szlachetnej, czystej,
której znikczemnieć nie damy.

Na wolnej przestrzeni – do pracy spokojnej,
by nią rozpłomienić dążenia;
a po tej pracy gorliwej, znojnej –
do chwili błogiego wytchnienia.

Zerwijcie z nóg naszych żelazna kajdany,
pozwólcie do rodzin nam wrócić;
wpleść słowa miłości w gwar rozedrgany,
raz jeszcze wesoło zanucić.

Pozwólcie nam dolę matek stroskanych
synowską opieką otoczyć,
i po ścieżkach, tak dobrze znanych,
bezpiecznie dalej kroczyć.

Dzisiaj jesteśmy u kresu siły,
skazani na głód i męki.
Bezdźwięcznie wchłaniają sklepienia mogiły
nasze zdławione jęki.

Niejeden niewinny do zbrodni się przyzna
zanim ducha wyzionie…
Jak senna zjawa niknie Ojczyzna,
a serca rwa się do Niej.

Bestialsko odarci z ludzkiej godności –
nie dziwcie się, jeśli skłamiemy…
Przez płatnych oprawców do nieprzytomności
zbici – w męczarniach giniemy.

Odczłowieczeni tutaj konamy,
skarg naszych nikt nie słucha…
O prawo do życia z więzień wołamy,
lecz cisza wtóruje nam głucha.


Warszawa, 1945r.



Nie potrafię na inne tory myśli swe skierować

Chciałabym poruszyć w tych wierszach, krwią pisanych,
to, co rodaków moich obchodzi, niepokoi, boli;
tymczasem opowiadam przeważnie o swojej niedoli
i o Twoich, Syneczku, zmaganiach pokonanych.

Nie potrafię na inne tory myśli swe skierować,
nie potrafię zabłysnąć wiarą, pragnieniem
i, jak kiedyś, wytrwałym do celu dążeniem –
przeszkody omijać, energia promieniować.

W świecie jest wiele przedziwnych skojarzeń,
wypadków tragicznych, czynów okrutnych,
niespodzianek miłych, częściej jednak smutnych,
nieoczekiwanych spotkań, niezwykłych wydarzeń…

Ale to wszystko, niestety, już mnie nie dotyczy,
bo jestem teraz tylko nikłym, chwiejnym cieniem
prawdziwego człowieka, moim przeznaczeniem
jest bolesna tęsknota, która się nie liczy.

Źle mi jest bez Ciebie, Syneczku, ogromnie,
dzień śmierci Twojej czas unosi w dale…
Sił mam tak niewiele i wiem doskonale,
że Cię nie dogonię, nie przywołam do mnie.


Nie zboczę już nigdy z tej cierniowej drogi,
na której mię los samotną pozostawił,
na której ślad Twój męczeński się krwawił,
skąd życie zmiótł Twoje huragan złowrogi.

Gdzieś w oddali mija, tak jak na ekranie, -
zieleń łąk wiosennych lub złoto jesieni…
Dzielącej mię od ludzi niedużej przestrzeni
bez Ciebie, Synku, przejść nie będę w stanie.


Warszawa, 1950r.




Podczas długich, samotnych wieczorów

Szkoda trawy zdeptanej na łąkach;
szkoda kwiatów, zerwanych w pakach;
szkoda pieśni, skowytem rozdartych
i na grobach – napisów zatartych.

Szkoda modlitw niewysłuchanych;
szkoda wierszy nieprzeczytanych,
w których łkają najświętsze wspomnienia,
które żarzą się męką cierpienia.

Szkoda czynów niedokonanych;
szkoda twarzy nierozpoznanych;
bohaterów żal – bezimiennych,
ich daremnych ukochań – płomiennych.

Szkoda pragnień ze złudzeń odartych;
smutnych oczu, szeroko otwartych,
w niewyraźną dal zapatrzonych,
wizją krwawych walk przerażonych.

Szkoda serc w zniechęceniu ginących;
zwierzeń cichych, szczerych, gorących;
myśli – niedopowiedzianych
i krzywd – niepowetowanych.

Szkoda haseł, gdzieś zagubionych;
marzeń śmiałych, lecz niespełnionych;
prawd – na zagładę skazanych;
obietnic – niedotrzymanych.

Podczas długich, samotnych wieczorów
szkoda w mroku tonących kolorów
i dławionej największej rozpaczy,
której nawet nikt nie zobaczy…

szkoda małych, bezdomnych dzieci,
cennych książek, rzuconych do śmieci..
i tej trawy zdeptanej na łąkach,
i tych kwiatów, zerwanych w pąkach.

Warszawa, 1950r.




Odeszliście cicho…

Odeszliście cicho, nie ma Was z nami…
Choć działa tak głośno Wam grały –
odeszliście cicho… a groby chwastami
niezgody pozarastały.

Smutne Wam może, jeżeli widzicie,
że serca mamy ze stali.
Nie pamiętamy już, żeście swe życie
w walce za wolność oddali.

Kochaliście piękno pieśni wieczornych,
pragnęliście szczęścia, pokoju;
tymczasem lata zmagań potwornych
minęły w udręce i znoju.

Byliście wówczas, jak młode ptaki,
co skrzydła do lotu prostują,
a potem wysoko w podniebne szlaki
ku burzom i chmurom szybują.

Ręce Wam puchły, ścięgna pękały,
gdy rwaliście pęta żelazne;
a tym wysiłkom dopomagały –
jedynie słowa przyjazne.


Byliście mocni, pełni zapału,
krew Wasza obficie płynęła,
na mękę szliście z brawurą zuchwalą,
by Polska nie zginęła.

Mężni, wytrwali, nieustraszeni  –
w siły własne wierzyliście;
jednak bezbronni, głodni, skrwawieni
- wroga nie zwyciężyliście.

Odeszliście cicho… Gasły powoli
pożary, milkły działa…
W płomieniach buntu, w kleszczach niewoli
- Warszawa z Wami konała.

Warszawa, 1 sierpnia 1950r.



Dzień śmierci Twojej – kochaniem uświęcę

Zbliża się rocznica bohaterskiej śmierci Twojej –
dwudziesty dziewiąty września…
Od świata dzieli krąg samotności mojej,
który się stale zacieśnia.

który ponurą, martwą bezcelowością
przeraża, przytłacza, gnębi
i tak boleśnie przenika złowrogą obcością
do zmysłów moich głębi.

Czymże mam uczcić ten dzień najsmutniejszy,
czym pamięć o Tobie obudzić?
Wszak człowiek coraz obojętniejszy –
nie chce wspomnieniem się nudzić.

Jaką wiązankę słów jeszcze gorętszych
złożę na Twojej mogile?
Czy mocą pragnień moich najświętszych
wskrzeszę Twój uśmiech na chwilę?

Kocham Cię każdą myślą dobrą, czystą,
spokojem polskiej jesieni,
otulającej się mgłą przezroczystą,
wieczorem – gasnącej wśród cieni.

Kocham twarz Twoja chłopięcą, bladą,
nad książką pochyloną…
Promienie na jasna włosy się kładą,
Pieszcząc Twą postać zmęczoną.

Kocham porywy Twej pierwszej młodości,
oczu Twoich spojrzenie
i utajony w nim odblask radości,
lecz częściej – ukryte cierpienie.

Kocham powagę rozmów i zwierzeń,
godziny oczekiwania
i plany odważnych, zuchwałych zamierzeń,
a  potem… potworność powstania.

Kocham Cię bólem bezdomnych nędzarzy,
krzywdę dusz zrozpaczonych,
z nią zawsze i wszędzie mi się kojarzy
niedola ludzi zgnębionych.

Dzień śmierci Twojej – kochaniem uświęcę,
w sercu krzyk buntu uciszę
i pamięć Twoją w największej męce –
- tęsknotą ukołyszę.

Warszawa, 1950r.



Szczęście jest tylko we śnie

Czy jaskółki za późno wróciły,
czy kasztany okwitły za wcześnie?
Czy myśli się w smutku zrodziły,
czy szczęście jest tylko we śnie?

Czy niebo błękitne, pogodne
osnują znowu chmury,
a noce ciemne i chłodne
rozjęczą się skarga wichury?

Gdy milkną odgłosy miasta
i w ziemię wsiąkają cienie –
niepokój wówczas wzrasta,
tęsknota budząc wspomnienie.

Udrękę lat minionych
bezpowrotność zasłania.
Wyniki czynów szalonych
wchłonęły krwawe zmagania.

Ukwiecone dzieciństwo
poszarpały zawieje.
Zbrodnia i barbarzyństwo –
spopieliły nadzieje.

Czerwienią się ściele pożoga,
kłęby dymu – buchają…
Powstańcom nie znana jest trwoga;
ofiary – granic nie mają.

Żelazny skowyt miotaczy,
wybuchy bomb burzących
i krzyk miażdżonej rozpaczy
wśród gruzów, jeszcze płonących.

Zgrzyt przeciągły moździerzy…
nurkowce szybują nisko…
Czas wieczność chwilami mierzy
i śmierć tu krąży blisko.

Zatrzepotał skrzydłami
powoli uniósł się wzwyż,
nie dojrzał, że między mchami
przemknęła się polna mysz.

Las swą opowieść snuje
szeptem najcichszych tchnień,
w nim życie również pulsuje
i pełen przygód jest dzień.

Tam tez jest troska o dzieci
walka o byt i trud.
Nie zawsze słońce świeci
i nieraz dokucza głód.

Lecz nie ma tam nienawiści,
fałszu, podstępu, zdrad…
W cichym szeleście liści
lepszym wydaje się świat.

A tu – na miejskim bruku
męczeńska płynie krew.
W ogłuszającym huku
nie słychać szumu drzew.

Wyciągam zdrętwiałe ręce,
Wpatrując się w mroczną dal,
I jest mi coraz więcej
Twojego życia żal.

Wyciągam w ciemność dłonie –
może Cię znajdę tam,
lecz głos mój w próżni tonie
i w smutku dalej trwam.

Warszawa, 1950r.



Śmierć w domach rozwalonych

Śmierć w domach rozwalonych,
W kanałach i piwnicach;
Śmierć – w murach rozżarzonych
I w walce – na ulicach.

Daremne, Wasze męstwo,
Wasza odwaga – daremna,
bo wymarzone zwycięstwo
druzgocze przemoc nikczemna.

Szkoda porywów zdławionych,
szkoda zabitej młodości,
i tylu istnień, straconych
w bezdenne otchłanie nicości.

Uczucie własnej bezsiły
przenika w świadomość boleśnie…
Myśli się w smutku ukryły
i szczęście jest tylko we śnie.

Warszawa, 13/VI – 1950r.



Myśl o ziemi

W palcach mam trochę ziemi, zwykłej ziemi cmentarnej;
nie znany jest mi jej początek i koniec niewiadomy;
ukryte w niej są niezmierzone czasu ogromy, -
w tej małej grudce ziemi, zwykłej ziemi czarnej.

Uczeni moc tajemnic ziemi wydrzeć  potrafili,
opanowali już od dawna niejedne procesy chemiczne,
zbadali pod mikroskopem minerały liczne, -
lecz tajemnicy życia i śmierci – nie zdobyli.

Otoczenie każde – materialne, kolorowe,
przedmioty różne, maszyny, samoloty, domy,
metale, trucizny, leki, bakterie, atomy, -
są to przecież tylko ziemi części składowe.

Na świecie nic nie ginie, do ziemi wszystko wraca;
wchłania ona wiecznie organizmy wszelkie:
ludzkie, zwierzęce, roślinne, najdrobniejsze i wielkie,
poddaje rozkładowi, a potem życiu zwraca.

Słoneczne ciepło z daleka obdarza ją siłą,
która organiczne ciała przeistacza, zmienia,
umarłe zaś znowu wciela w różnorodne istnienia,
Ziemia jest źródłem bytu i jednocześnie – mogiłą.


Na dłoni mam szczyptę ziemi, zwykłej ziemi cmentarnej;
powinnam się z nią w jedno zlać już teraz.
Umęczona myśl moja daremnie krąży nieraz
nad oderwaniem jaźni od ziemskiej doli marnej.

Warszawa, 1950r.



Niech  rozkołyszą…

W chaosie bolesnej, krwawej udręki
niech moje życie ginie
i echem Twojej umarłej męki –
w przestrzeni niechaj płynie.

Tęsknotę we mnie niech rozkołyszą
moje o Tobie wspomnienia.
Niech się zleją z żałobną ciszą
Beznadziejność cierpienia.

W przyszłość daleką, nieznaną, ciemną
niech moja myśl uleci,
i niech zapłonie miłością tajemną,
łzą czystą niechaj zaświeci.

W ludzkie sumienia niechaj się wtłoczy
melodią zapomnianą;
i nieszczęśliwych niechaj zjednoczy
mocą niepokonaną.

O krzywdę pokrewną niech moje słowo
leciutko swym skrzydłem zahaczy;
i niechże zadźwięczy raz jeszcze na nowo
pieśń mej po Tobie rozpaczy.

Kiedyś samotna matka w rozterce
może te wiersze przeczyta,
i może jej biedne zmęczone serce
o Ciebie troskliwie zapyta.

Wówczas na Twojej żołnierskie mogile
wyrosną białe kwiaty
i wdzięczność rodaków chociaż na chwilę
pamięcią podąży w zaświaty.

Tej chwili, wyśnionej gorącym pragnieniem,
już chyba nie doczekam;
lecz duchem swym czuwać nad Twoim imieniem,
Syneczku jedyny, - przyrzekam.

Warszawa, 1950r.




Boję się bezczynności

Nie mogę się skupić w czytaniu,
książka mi z ręki wypadła.
Bezczynność, której się lękam, -
zabójczą pleśnią osiadła.

Omotała bieg myśli
welonem ciężkiej żałoby,
milczeniem uroczystym,
bo dziś jest święto – jakoby.

Opustoszały gmach – głucha,
grobowa cisza zalega;
zamknięte pokoje biurowe,
nikt się nie krząta, nie biega.

Zebrali się wszyscy w rodzinie;
gdzieś gwarnie jest i radośnie.
Jakże ocenić należy te chwile
i strzec je troskliwie, zazdrośnie.

Niech każdy w wesołym gronie
na moment jednak przypomni,
że są przecież jeszcze na świecie
samotni, chorzy, bezdomni.

Nie każda matka stęskniona
może dziś syna uścisnąć;
niejedna skarga sieroca –
musi dziś w próżni zawisnąć…

Boję się ciszy świątecznej,
boję się bezczynności…
Ostrożnie podnoszę z ziemi
okruchy rzuconej litości.

Warszawa, 25/XII – 1950r.




Na nic już nie czekam

Niczego więcej nie pragnę
i na nic już nie czekam;
że tylko noc przede mną –
nie martwię się, nie narzekam.

Bo w mroku tym nie widzę
szyderstwa i zawziętości;
bo wówczas zapominam
o mojej samotności.

Bo ciemna noc łagodnie
otula rozpacz bezdenną,
a nieświadomość czasu
krąży nad myślą senną.

Rozterkę, ból, zwątpienie
koją tajemne moce…
I zdaje mi się, że są to
dawno minione noce.

Wczorajsze blaski się złocą
przed zamkniętymi oczami;
wczorajsze głosy się tłoczą,
kiedyś żywymi, - słowami…

Na nic już nie czekam,
nie pragnę więcej niczego,
lecz żal mi Twego, Synku,
życia zmarnowanego.

Warszawa, 1950r.



…Cichutko wówczas zapłaczę

Wiatr przejmujący, wilgotny, jesienny
zawodzi pieśń pogrzebową;
nagle przycicha, jednak po chwili –
szlocha żałośnie na nowo.

Brunatne chmury – bezdomne włóczęgi
po niebie Suna falami;
zwisając nisko, w bezładnym pędzie
ściekają drobnymi kroplami.

Na dno znękanej, obolałej duszy
rzucam słowa, tęsknota nabrzmiałe,
przepojone goryczą, zrodzone w rozterce, -
sieroce słowa nieśmiałe.

Beznadziejny smutek rezygnację chłonie,
samotność – pustką ziębi.
Odgłosy niepotrzebnej bratobójczej waśni
- nie przenikają do głębi.

W oderwaniu od świata, tętniącego życiem,
bezbarwne dni wolno płyną,
bo nie ma celu, bo nie ma Ciebie,
bo ciężej jest z każda godziną.

Z perspektywy wspomnień widzę bezmiar cierpnie,
widzę młode postacie skazańców;
krwawe tłumy pożarów i wśród ruin Warszawy –
bohaterskie zmagania powstańców.

Do tych dawnych lat myślami ciągle wracam,
szukając tam śladów Twoich.
Odgrzebuję popioły serc zakatowanych
spod gruzów przeżyć moich…

Świszczący oddech słotnej jesieni
uliczny gwar zagłusza;
do wczucia się w nędzę ludzkiego istnienia
przeciągły lęk ten zmusza.

Może usłyszę w nim wieków wołanie,
może w nim protest zadźwięczy;
może to echo z obozów zagłady –
tak rozpaczliwie jęczy…

Może też w chmurach, wichrem szarpanych,
wizję wygnania zobaczę…
Wplatając w szum deszczu tłumione łkanie
- cichutko wówczas zapłaczę.

Warszawa, 1950r.



Fale

O brzeg wysoki, urwisty i stromy,
uderzają fale – jedna po drugiej;
niosą one z daleka sinych wód ogromy,
by się tu rozbić po podróży długiej.

Rozpryskują się na drobne kropelki srebrzyste;
za chwilę opadną, z wodami się scalą
i znowu odpłyną obojętne, czyste,
lecz kiedyś – może… wrócą taką samą falą.

Z szumem się zlewa plusk monotonny,
spokojem przenika do wieczornej ciszy.
Świadomość zatraca swój żal bezbronny
i serce już żadnych zgrzytów nie słyszy.

Wzrok apatyczny, senny, ociężały
kładzie się bezwładnie na otwartej dali;
przebijają go jednak z powrotem do skały,
mieniące się szmaragdem i opalem, fale.

Gasnącego słońca ognista kula
świetlaną smugę prószy pozłotą
i w pomarszczoną wodę się wtula,
muskając fale ostatnia pieszczotą.

Na brzeg wysoki, nierówny, kręty
rzucają się one natrętnie, zuchwale;
natychmiast jednak spadają w odmęty,
a na ich miejsce nowe płyną fale.

Warszawa, 1950r




O cmentarnej ciszy

W ciszy cmentarnej jesiennego dnia,
w szeleście pożółkłych, opadłych liści –
tęskną melodię pragnienie łka,
które się nigdy nie ziści.

W tę cisze wsiąka szept dawnych słów,
wyrytych na ciężkich, kamiennych płytach,
i przeszłość wynurza się jakby ze snów,
z niejasnych snów o mitach.

Umarłe wołanie wspomnieniem lśni,
skargami napełnia powietrze,
i krzywda ludzka mieni się, drży,
jak ten liść suchy na wietrze.

Osiada na groby popielaty kurz.
Czas zatarł napisy miejscami;
wtedy przechodzeń nie dowie się już,
kto leży pod tymi głazami.

Czyje tam serce się kruszy na pył,
czyje tam kości próchnieją;
jak długo i kiedy na ziemi żył,
czy myśli gdzieś jego istnieją?

Przeminą lata, tysiące lat;
światem nowa zawładnie victoria,
lecz znanych obecnie imion i dat
- nie zapamięta historia.

Człowieczej doli tych kilka tchnień
rozpłynie się w czasu bezmiarze…
A teraz – pogodny, jesienny dzień
ciszą śmierci otula cmentarze.

Drzew obnażonych gałęzi splot
rysuje niebo w zygzaki ciemne…
Marzeń i pragnień niespełnionych lat
przerywa władcze cierpienie daremne.

Warszawa, 1950r.




Jesień
Z drzew lecą liście, na ziemię ciemną
kładą się cichutko złotymi plamami.
jesień jest wszędzie: we mnie i nade mną
i liście pod moimi szeleszczą stopami.

Tym szelestem one życie swe żegnają
zanim je wicher nie zmiecie do rowu
i w zaoranej glebie – umierają,
by kiedyś w przyszłości zakwitnąć znowu.

Szelest ten wchłania myśli rozproszone,
smutne myśli moje, nieme i bezdomne,
we krwi wykąpane i okaleczone,
z żalu i tęsknoty – prawie nieprzytomne.

Że rozpacz beznadzieja w nich zawsze się kryje, -
niechaj to nikogo nie śmieszy, nie dziwi,
bo te skargi moje – właściwie są… niczyje
i zrozumieć je potrafią tylko nieszczęśliwi.

Z samotnej wędrówki, gdzie nie ma wytchnienia,
do nich me westchnienia dolecieć zamierzają,
ale nabrzmiałe bezmiarem cierpienia –
nie mogą się unieść i ciężko opadają.

Ziemia je przygarnie, wessie zachłannie;
wiatr pieśń pożegnania żałośnie zanuci,
wzorzystym dywanem przykryje starannie,
zaszlocha raz jeszcze i wreszcie – porzuci.

Powietrze upaja wilgotnym zapachem
pożółkłych, zwiędłych, pokurczonych liści.
Świadomość nie przeraża już bolesnym strachem,
że życie przeminęło bez żadnej korzyści.

W dal niezbadaną, ponurą, tajemną
sięgam nieudolnie słabymi myślami…
Jesień jest wszędzie: we mnie i przede mną
i liście pod moimi szeleszczą stopami.

Warszawa, 1950r.


Powrót

Do gruzów naszego miasta
z powrotem się przyczołgałam.
W powstańców zbiorowej mogile
- Syna mojego szukałam.

Szukałam Ciebie, Antosiu,
w ogromnym cmentarzysku;
szukałam Twoich szczątków
w wygasłym pogorzelisku.

Z domu, gdzieś spędził swe życie,
zgliszcza jedynie zostały
i nawet pamiątki tam żadne
po Tobie nie ocalały.

Tułając się po rumowiskach,
co zwały się ulicami,
zdawało mi się, że idę
Twoimi krwawymi śladami.

Zdawało mi się, że czuję
Twój oddech na mojej skroni;
zdawało mi się, że widzę,
jak ściskasz w dłoni karabin.

Zdawało mi się, że głos Twój
cichutko „mamo” zawołał;
że wróg był bardzo blisko,
żeś go pokonać nie zdołał.

Przed groźnym niebezpieczeństwem
nikt Cię życzliwie nie ostrzegł…
A potem – w tej pustce okropnej
łez moich też nikt nie dostrzegł.

Bezdomna i samotna
wśród zwalisk się błąkałam;
Gdy dalej iść nie mogłam –
W ruinach odpoczywałam.

Czasami z łez i kurzu
deszcz moją twarz obmywał;
czasami cień kosmaty –
troskliwie mię okrywał.

Czasami z wyrwy głębokiej
wydzielał się zapach trupów.
Czasami ktoś się przemknął,
widocznie szukając łupów.

Nieraz z pobliskiej szpary
szczur na mnie patrzył zuchwale,
lecz było mi wszystko jedno,
gdy wlokłam się ociężale.

…………………………………………………..

By Ciebie odnaleźć, Syneczku,
do gruzów Warszawy wróciłam
i rozpacz nieukojoną
w rozdartym sercu ukryłam.

Warszawa, 1950r


Do późna
Do późna zawzięcie warczą motory;
w korytku, na desce stromej
kawałki cegieł w podskokach pędzą
do góry – po taśmie ruchomej.

Następnie trafiają w tryby maszyny,
która je miażdży i miele…
I tak się wydaje, że między cegłami
skrwawionych serc jest wiele.

Nowy budulec dadzą wydobyte
z rozwalonych murów kamienie…
Trzeba ciągle pracować, trzeba pracą się zmęczyć,
trzeba w pracy utopić sumienie.
Warszawa, 1950r.



Wiosna

Pierwszy ożywczy, ciepły wiatr wionął,
spadły rzęsiste deszcze;
uderzył grom i ziemią wstrząsnęły
pierwsze wiosenne dreszcze.

Po szybach spływały krople przejrzyste
i lśniły na lekkim wietrze.
Grzmot szum ulewy raptem zagłuszył
i rozkołysał powietrze.

Zawtórowały mu echa dalekie
i wieść poniosły do ludzi,
że wkrótce znowu kwiaty zakwitną,
że kraj cały ze snu się budzi.

Że brzoza wysmukła – wiotkie gałęzie
zieloną koronką osłoni,
a las jodłowy – tysiącem głosów
niedługo się znowu rozdzwoni.

Czeremcha białą szatę powiewną
na swoje ramiona narzuci
i ptak do gniazda w gęstej olszynie
w rodzinne strony powróci.


Na łąkach i polach ruń aksamitną
słońce przyprószy złotem
i szmer potoków zleje się wkrótce
z wesołym ptasim świergotem.

Rozwiną się pąki wysokich kasztanów,
a piękno kwitnących sadów
i zapach upojny – zwabią miliony
przeróżnych żwawych owadów.

Rozedrga się życie promienną radością,
rozpacz serce na chwilę porzuci;
tylko Ciebie, Syneczku, w nieznanej mogile
- nie cieszy już nic i … nie smuci.
Warszawa, 3/IV – 1950r.